Przygotowania do wyjazdu jak zwykle na ostatnią chwile. Kumulacja stresów i obowiązków. Ale już, udało się. Pakujemy się wraz z trójką znajomych do samochodu i mkniemy nocą do Stolicy. Wylot z Warszawy mamy około 7 rano.
Drogę oświetla nam księżyc. Jest tak jasno, że nie potrzebne są latarnie. Gdzieś miedzy Elblągiem i Ostródą zatrzymujemy się na stacji benzynowej. Coś mi się wydaj znajoma. Tak. To tutaj 2 lata temu kupiłam czasopismo i dowiedziałam się, ze wygrałam wycieczkę do Peru. Z wrażenia nie mogłam potem prowadzić samochodu. Oczywiście mówię o tym panom z obsługi stacji. Dają mi książkę pamiątkową z prośbą o wpis. Narysowałam im wielkie słoneczko.
Około 3.15 jesteśmy na lotnisku. Zniecierpliwieni turyści formują kolejkę, chociaż nie ma sygnału do odprawy. Ciekawe, czy któryś z podróżnym miałby ochotę przyłączyć się do naszej wyprawy?
Widać wiele starszych osób oraz trochę młodzieży, która sądząc po strojach leci do Egiptu, żeby się opalać. Trwają licytacje, kto ile zapłacił za wycieczkę.
Czarter lotu okazuje się ciasny. Nie ma szans, żeby wyprostować nogi. Nie ma też przekąsek, ani słuchawek. No cóż, jeżeli cena lotu, hotelu i transferu jest niższa niż bilet lotniczy w jakiejkolwiek linii lotniczej, to na czymś trzeba oszczędzać. My wlaśnie oszczędzamy, kupując pakiet, z którego oprócz lotu nie będziemy korzystać.
Rodacy na pokładzie nie dają się zdrzemnąć. Jakiś rubaszny Ślązak wciąż opowiada historyjki a jego kilkuosobowa świta zaśmiewa się w głos. Chyba solidnie zaopatrzyli się w sklepie wolnocłowym.
Egipt z lotu ptaka przypomina gigantyczne morze pisku, ale bardzo różnorodne. Wyłaniają się z niego czarne stożki gór, żyłki wyschniętych strumieni, potężny Kair i maleńkie, porozrzucane jakby przypadkiem osady. Piasek nie jest jednolity, mieni się odcieniami żółci, zieleni, czerni. Nil wije się wężową ścieżką między falami piasku. Tak różny wydaje się ten skrawek Afryki od zurbanizowanej Europy.
Zniżamy się do lądowania. Morze Czerwone z wysokości 1000, 500, 300 metrów. Nagle odkrywa przed nami swoje skarby. Z błękitno-szmaragdowej wody wyłaniają się rafy. Zmęczenie mija. Od razu mam ochotę zanurzyć się w tej cudownej wodzie.
Na lotnisku biuro podróży dba o należny mu haracz. Każe się ustawiać swoim klientom w jednej kolejce argumentując to szybszą odprawą. W rzeczywistości chodzi o dodatkową opłatę 5 dolaró pobieraną od każdego turysty za wystawienie wizy. Nie dajemy się zapędzić do kolejki i w okienku obok kupujemy wizę za normalną cenę 15 dolarów. Przy okazji wymieniamy trochę pieniędzy. Kurs jest bardzo dobry.
Wsiadamy do autokaru wraz z krzykliwymi rodakami, którzy w ciągu paru minut znajdują kilkanaście powodów do narzekań. Jak dobrze, że już jutro będziemy daleko od zorganizowanego wypoczynku.
Zostawiamy plecaki w eleganckim hotelu, w którym spędzimy jedynie dwie noce i ruszamy na pierwszy spacer po mieście. Hurghada to typowy kurort. Gdybyśmy zostali tu dłużej, zanudzilibyśmy się na śmierć. Po przejściu paruset metrów zdobywamy kilkunastu nowych „frendów”. Każdy próbuje nam coś sprzedać – arbuza, pasek do spodni, wycieczkę, okulary przeciwsłoneczne.
Wracamy do hotelu i na kilka godzin zapadamy w głęboki sen.
Wieczorem wraz ze znajomymi idziemy na spacer. Asia, ubrana w kusą bluzeczkę wzbudza zainteresowanie wszystkich tutejszych mężczyzn. Nie ma chyba przedstawiciela płci brzydkiej od podrostka do staruszka, który na jej widok nie zagwizdałby, nie cmoknął, albo nie zagadał. Po pewnym czasie staje się to krępujące. Opuszczamy więc dzielnicę arabską i idziemy na plaże. Na brzegu mnóstwo koralowców, muszelek, różowych meduz, a pośród tego wszystkiego biegają małe kraby.
Zrobiło się już zupełnie ciemno, kiedy trafiamy na tutejszy bazar. Czujemy się trochę nieswojo chodząc między osłami, Arabami w galabijach, rozkrzyczanymi dziećmi i dobrem wszelakim rozstawionym na straganach.
W ulicznej jadłodajni próbujemy falafli (kulki z zielonego groszku smażone w głębokim tłuszczu). Czekanie na jedzenie wydaje się wiecznością. Musimy się przyzwyczaić, że tutaj nie obowiązuje czas europejski. Nikt się nie spieszy. Chłodny wiatr zmusza nas do powrotu do hotelu.