Nasz pobyt w Boliwii dobiegał końca. Zobaczyliśmy większość atrakcji z listy „nic ciekawego”. Widzieliśmy Salar de Uyuni - słoną pustynię z Isla Pescada, porośniętą gigantycznymi kaktusami. Przyglądaliśmy się obchodom Wielkiego Piątku w Uyuni, biorąc udział w procesji wraz ze wszystkimi mieszkańcami miasta, wojskiem i policją. Odbyliśmy podróż „drogą śmierci” przez pogórze Yungas. Świętowaliśmy Wielkanoc na rynku w Coroico, miasteczku w dżungli, pijąc słodkie wino i zajadając czerwone banany w towarzystwie sympatycznych, młodych Boliwijczyków. Zostało nam 48 godzin na podróż do Limy, skąd mieliśmy odlecieć do Polski. 1200 km do przejechania!
Po ostatnich dniach spędzonych na podłych drogach, w równie podłych pojazdach, postanowiliśmy zafundować sobie odrobinę luksusu i wsiedliśmy do autobusu turystycznego, który miał nas zawieść do Cuzco w Peru. Szczękając zębami docieramy raniutko na dworzec autobusowy. Zjadamy śniadanie w barze i lokujemy się w wygodnym samochodzie. Niedługo znowu ujrzymy Iwonne.
Do granicy w Desaguadero, położonym nad jeziorem Titicaca dojechaliśmy około 8 rano. Kobiety w pasiastych spódnicach nadal pracowicie rąbały mięso, chyba nigdy nie schodzą z posterunku. Smakowicie parowały potrawy w garkuchniach. Kury uciekały w popłochu przed rowerzystami. Wszędzie unosił się zapach fasoli. Znowu stukały druty w rękach, spod których co chwila wyłaniały się kolorowe czapeczki lub rękawiczki – 10 boliviano.
Sprawnie odprawiono nas na stronie boliwijskiej.
W doskonałych humorach stawiliśmy się na odprawę paszportową w brudnym pokoju Ministerio del Interior po stronie peruwiańskiej. Donde esta visa multiplica? (Gdzie wiza wielokrotnego przekraczania granicy?) - Zapytał urzędnik. Hmm, głupie pytanie, skąd mamy wiedzieć, gdzie ona jest, skoro nie ma jej w naszych paszportach? Okazało się, mamy wizę uprawniającą do jednokrotnego przekroczenia granicy Peru i zrobiliśmy to miesiąc temu w Limie. Teraz możemy pogadać sobie z konsulem Peru w La Paz, oddalonym o 120 km.
Klimatyzowany autobus turystyczny ruszał w tumanach kurzu. Na placu zostały jedynie nasze bagaże.
Dźwignęliśmy plecaki i poczłapaliśmy na stronę boliwijską w celu anulowania pieczątek wyjazdowych. Już za szlabanem dopadli nas żołnierze służby granicznej i zaprosili na osobista rewizje. Nie może tak być, żeby piątka zarośniętych i wychudzonych gringos łaziła sobie swobodnie po granicy państwowej! W pokoju dwa metry na dwa, z niemiłosiernie brudnym oknem i poobijaną gipsową figurką Matki Boskiej, przyozdobioną papierkami po cukierkach siedziało czterech funkcjonariuszy, każdy z brakującym zębem i każdy z ochotą na parę dolarów. Przetrząsnęli nasze plecaki, ale bardziej zainteresowały ich nasze paski ze schowkami na pieniądze, z założenia niewidoczne dla rabusiów. Dobrali się do misternie złożonych 4 studolarówek. Jeden ze strażników zaczął je uważnie oglądać, zręcznie chowając banknot w mankiecie koszuli. Pomimo stresującej sytuacji i przegranej pozycji rewidowanych, podnieśliśmy krzyk. Pieniądze wróciły do nas, ale my trafiliśmy do szefa posterunku granicznego. Jako jedyna znająca trochę hiszpański zostałam dopuszczona przed oblicze najwyższego. Pół godziny klarowałam mu, dlaczego musimy wracać do La Paz. W odpowiedzi usłyszałam, że nie może nas teraz wpuścić do Boliwii, ponieważ nie mamy wizy boliwijskiej, a on ma dokument, w którym jest jasno napisane, że Polacy jej potrzebują. Wymachiwał mi jakimś świstkiem przed oczami. Wiedząc, że wizy mieć nie musimy i jest to jedynie próba otrzymania łapówki, postanowiłam być równie uparta, jak on. Zrobiłam minę skrzywdzonego kota i oświadczyłam mu, że źle się czuję i chyba dostanę zaraz ataku serca. Chwyciłam się za serce. Miał mnie dosyć. Zaraz by mi się rozryczała w gabinecie – powiedział do swoich kompanów. Kazał iść z nim na stronę peruwiańską w celu potwierdzenia zeznań. Formalności trwały do południa. Skrajnie zmęczeni i głodni złapaliśmy lokalny busik do La Paz. Siedzenia pojazdu przystosowane były do wzrostu Indian, więc spędziliśmy podróż trzymając kolana pod brodą i wdychając zapachy, które były skutkiem ubocznym spożywania gotowanej fasoli przez trzy tuziny tubylców. Busik zatrzymał się w okolicy starego cmentarza w La Paz. Naszą uwagę zwróciły dyndające na latarniach zniszczone kukły ludzkich rozmiarów. Na ich piersiach widniały tabliczki z napisem „Ladrones a la muerte” (Śmierć złodziejom). Z tym się akurat zgadzaliśmy. Była godzina 15.30. Na zrobienie zdjęć do wizy i wszystkie formalności zostało nam dziewięćdziesiąt minut. Dokument musieliśmy otrzymać jeszcze tego samego dnia.
Proszę nas zawieść do punktu, gdzie możemy zrobić zdjęcia a następnie do konsulatu peruwiańskiego – powiedziałam do kierowcy taksówki, kiedy próbowaliśmy się do niej wepchnąć wraz z pięcioma wielkimi plecakami. Po 30 minutach ostrej jazdy pod bardzo stromą górę, w oparach benzyny i w wielkim ścisku dotarliśmy do ... wieży widokowej. Kierowca zawiózł nas do najwyższego punktu w mieście. Zdjęcia mogliśmy robić do woli! Byłam bliska płaczu. W języku migowo-hiszpańskim wytłumaczyłam kierowcy pomyłkę. Nie zważając na czerwone światła i ograniczenia prędkości dowiózł nas do punktu usługowego. Wykonane zostały portrety, z których każdy nadawał się do kartoteki policyjnej. Ze zdjęć spoglądały wychudzone, ogorzałe twarze, zarośnięte i nie pierwszej czystości. Chwyciliśmy odbitki i lotem błyskawicy, a raczej niezwykłej taksówki zjawiliśmy się w konsulacie o 16.40. Ochrona patrzyła na nas podejrzliwie, ale wpuściła do konsulatu. Chyba nigdy nie widzieli takiej desperacji w oczach. Sekretarka poinformowała nas jednak, że konsul poszedł na urlop a wizę możemy otrzymać najwcześniej pojutrze.
Teraz nie tylko ja miałam ochotę zrobić coś strasznego. Twarze moich kolegów zdradzały gotowość na wszystko. Przed oczami stanęły nam wypowiedzenia z pracy, góra wydanych pieniędzy na zmianę rezerwacji i inne kłopoty związane z późniejszym powrotem. Chwilowo starczyło nam sił jedynie na strajk okupacyjny. Rozsiedliśmy się w poczekalni, prezentując obłocone buty, zakurzone plecaki i pogryzione przez lokalne insekty nogi. Oświadczyliśmy sekretarce, że w takim razie poczekamy na konsula. Zadzwoniła do kogoś. Po pół godzinie mieliśmy wizy.
Na wzgórzu przy cmentarzu złapaliśmy busa do Desaguadero. Wieczorem dotarliśmy do granicy, witani przez strażników, jak starzy znajomi. Bez problemu dostaliśmy pieczątki i po chwili siedzimy już w busie do Puno (6 soli), tam, w środku nocy przesiadamy się do autobusu do Juliaci a następnie ładujemy się do pojazdu, mającego zawieźć nas do Cuzco. Kilka godzin spędzamy na stojąco w dusznym autobusie. Próbowaliśmy przespać się na podłodze. Udało się to tylko Piotrowi. Niestety on też okazał się podczas tej podróży najbardziej poszkodowany. Skradziono mu śpiwór.