Postanowiliśmy zafundować sobie świąteczne śniadanie i udaliśmy się do hotelowej restauracji. Nie ma jak wielka porcja frytek, sok z ananasa i omlet. To był najporządniejszy posiłek podczas całej naszej podróży. Potem rzuciliśmy się na hamaki i spokojnie wpatrywaliśmy w liście bananowców kołysane przez wiatr. Cały dzień spędziliśmy przy basenie. Należał nam się odpoczynek po ponad miesięcznej włóczędze.
Obiad zjedliśmy na ulicy. Zaczęliśmy od koktajlu z banana i marakui a potem zajadaliśmy się mintą - plackami zawijanymi w liście kukurydzy. Staruszka, która sprzedawała je z koszyka zawinięte w wełniany kocyk uśmiechała się do mnie serdecznie, kiedy wracałam po kolejne porcje minty.
Coroico po weekendzie w niczym nie przypomina rozrywkowego miejsca. Knajpki pozamykane, nie słychać muzyki, miasteczko sprawia wrażenie wyludnionego.
Siedzieliśmy na Plaza Mayor i czekaliśmy na autobus powrotny do La Paz. Spóźniał się godzinę, potem drugą. Na nikim nie robiło to wrażenia. Przyjechał, kiedy było już ciemno. Dzień na tej szerokości geograficznej trwa 12 godzin. Słońce wschodzi o szóstej rano a zachodzi o szóstej wieczorem. Dzięki ciemnościom droga powrotna wydał się mniej straszna. Po prostu nie widzieliśmy przepaści. Boleśnie jednak odczuliśmy skutki dzisiejszego opalania. Z trudnością siedzieliśmy na siedzeniach ze sztucznego tworzywa.
La Paz przywitało na chłodem. Jak to możliwe, że przejechaliśmy tylko 70 km, a trafiamy w zupełnie odmienny klimat