Pobudka o 3.40. Zimno. Zakładamy na siebie wszystkie ciepłe ubrania. Musimy się spieszyć, bo do wulkanu mamy kawał drogi a chcemy zdążyć przed wschodem słońca. Okazuje się jednak, że zatrzasnęłyśmy drzwi naszego domku zostawiając klucz na zewnątrz. Chwilę mocujemy się z zardzewiałym oknem i udaje się nam wyjść na zewnątrz. Ciemno, tylko gwiazd na niebie bez liku. Jesteśmy tuż pod niebem. Brodząc w ciemnościach wychodzimy na drogę, obmyślając kierunek marszu. Większość turystów wybrała inną opcję wycieczki i pojedzie samochodami na Pananjakan. Nam jednak nie uśmiechało sie oglądanie cudów natury w towarzystwie kilkuset turystów. Całe szczęście, że po chwili wypatrujemy w ciemnościach mężczyznę prowadzącego konia i ruszamy za nim. Koń na pewno będzie woził turystów na szczyt a wiec musi iść w kierunku wulkanu. Mamy nosa. idziemy za konturami konia i człowieka. Po chwili marszu wychodzimy na rozległą płaszczyznę pokrytą wulkanicznym pyłem, który przy każdym kroku wciska się w nos i usta. Kiedy dochodzimy do schodów wiodących na szczyt krateru niebo zaczyna się rozjaśniać.. Z trudem pokonujemy strome stopnie. Na górze owiewa nas wiatr niosący zapach siarki. Z krateru wydobywają się białe opary. Na górze oprócz nas i może z czterech osób nie ma nikogo. Wędrujemy wzdłuż krateru początkowo skalistą krawędzią, potem szczytem wzniesienia porośniętego trawą. idziemy w kierunku majaczącego na horyzoncie widoku dymiącego wulkanu, ale niestety przysłaniają go inne wzgórza. Około siódmej zaczynamy schodzić. Przed kraterem spotykamy tubylców o sczerniałych twarzach oferujących wiązki suszonych kwiatów i ziół, które można składać w ofierze wulkanowi. Rzucamy w jego paszczę wiązki roślin, może przestanie zabierać ludzi.
Na schodach spotykamy wielu turystów. Ich jeepy stoją zaparkowane daleko na skraju horyzontu. Większość z nich przyjeżdża na końskich grzbietach. Droga spowita jest szarym, wulkanicznym pyłem wzniecanym końskimi kopytami i stopami ludzi, którzy z czarnymi twarzami stwarzają wrażenie przybyszów z innej planety. Krajobraz jest urzekający. Olbrzymia przestrzeń poorana bruzdami zastygłej lawy, skały, czerniejące budynki w oddali. Z trudem wdrapujemy się na wzgórze, na którym usytuowane sa hotele. Mijają nas biegnący truchtem tubylcy.
Przed odjazdem starcza nam jeszcze czasu na gorący prysznic i śniadanie.
Około 9.00 busy z turystami zaczynają zjeżdżać do Probolinggo. Dopiero za dnia widać zakręty pomiędzy polami kukurydzy. W oddali majaczą spowite mgłą wulkaniczne szczyty. Na polach mieszkańcy okolicznych wiosek rozpoczynają pracę.
Przesiadamy się do autobusu jadącego w kierunku Bali. Jedziemy, jedziemy, jedziemy. Dopiero o zmierzchu docieramy do przystani promowej. Oczekiwanie na prom trwa z dobrą godzinę, starcza więc czasu na nasi goreng sprzedawany w pakowym papierze.
Prom jest stary i śmierdzący benzyną. Z górnego pokładu obserwujemy blednący w oddali krajobraz Jawy. Na Bali możemy wybrać transport do Ubud lub do Loviny. Wybieramy drugie miejsce. Podobnie robi jeszcze jeden turysta z Ameryki. Zostajemy zaprowadzeni na przystanek bemo. dalej pojedziemy transportem publicznym, pod warunkiem, że się znajdzie 14 chętnych. Wokół panują ciemności, nie widać nawet pół podróżnego. możemy jechać od razu jeżeli zapłacimy za niewykorzystane miejsca. Amerykanin uznaje, że 400 tys. rupii to wcale nie dużo, jak się podzieli przez 3, ale my mamy inne zdanie. Ja po prostu czekam, na to, co los przyniesie, a Agnieszka postanawia jednak działać. Na początek wyrusz na poszukiwanie szefa, któremu chce zrobić awanturę. Ciekawe tylko w jakim języku. Nikt, kto się kręci przy bemo, nie mówi po angielsku. Poza tym, co mu można powiedzieć?
Bierzemy plecaki i idziemy przed dworzec. Po chwili znajdujemy dwóch dziadków gotowych zawieźć nas do Loviny na swoich motorach (75 tys. za motor).
Po chwili nasze plecaki umieszczone są przed kierowcami. Witaj przygodo!
Najpierw jest fajnie. Wiatr we włosach, miły chłodek. Po godzinie tylna część ciała drętwieje, po dwóch robi nam się zimno i przeklinamy powolne motory. Na miejsce docieramy około 21.00 i zatrzymujemy się przed przypadkowym hotelem o nazwie Karina, który okazuje się bardzo czysty i wygodny (120 tys. za dwójkę ze śniadaniem).
Spotykamy młodego chłopaka o imieniu Apel, który oferuje nam transport. Umawiamy się z nim na jutro i zapadamy w kamienny sen.