Geoblog.pl    locatalina    Podróże    Egipt    Aswan
Zwiń mapę
2004
07
kwi

Aswan

 
Egipt
Egipt, Aswân
POPRZEDNIPOWRÓT DO LISTYNASTĘPNY
Przejechano 3365 km
 
6-7 kwietnia 2004 (środa)

W Asuan mamy nagrany tani hotel. Na dworcu będzie na nas czekał posłaniec. Czeka, ale nie z tego hotelu. Przyjmujemy to, co daje nam los. Prowadzi nas krętymi uliczkami. W recepcji kilku Arabów pali szisze i rzuca nam groźne spojrzenia. Klimat egipskiej mafii potęgują odrapane ściany z wodnymi zaciekami. Dziękujemy przewodnikowi i ewakuujemy się czym prędzej. Po chwili mamy już nowego opiekuna. Idziemy do Queen, hotelu, jak zapewnia bardzo luksusowego. Windą, wielkości trumny jedziemy na czwarte piętro. Oglądamy zachwalane cudo, ale naszym zdaniem, ani miniaturowa lodówka, ani rozregulowany telewizor nie są warte 45 funtów. Mówimy, że konkurencja ma to samo, ale taniej i chcemy wyjść. Naganiacz negocjuje z recepcją, my rzucamy plecaki na grzbiety. Wygrywamy, dostajemy zniżkę i dodatkowo śniadanie. Przysyłają nam obsługę, szczerbatego Ahmeda, który ma nam wymienić żarówkę w łazience. Pierwsze, co robi po wdrapaniu się do nas, to pada na łóżko i sapie. Bardzo się zmęczył biedaczysko. Wymienił żarówkę i łazi po pokoju. Nastawił telewizor na jakiś mecz i się zapatrzył. Na każde nasze pytanie odpowiada szerokim uśmiechem i słówkiem „yes”. Nie rozumie nic, domyślamy się. Dajemy mu długopis i prawie wypychamy za drzwi. W końcu możemy odpocząć.

***

Zdrowotny drink wczorajszego wieczoru uśpił nas twardym snem. Budzimy się przed szóstą i wychodzimy na balkon. Nil o tej porze jest szaro-błękitny, taki jak niebo. Potem zrobi się granatowy.

W śpiącym holu dostajemy wynegocjowane wczoraj śniadanie. Jak zwykle paluchy, dżem figowy, serek i dodatkowo, wyglądające bardzo dziwnie jajka.

Jeszcze pustą corniche (arab. promenada nad rzeką lub morzem), ciągnąca się wzdłuż Nilu idziemy na przystań promową. Zaczepiają nas rozliczni kapitanowie feluk, stojący od samego rana na posterunku. Nie dajemy się skusić, mimo coraz większych obniżek.

Wraz z paroma kobietami z wielkimi tobołami, kozami i Arabami w turbanach czekamy na zdezelowaną barkę zwaną tutaj promem. Bezzębny przewoźnik zapomina wydać resztę z 1 funta. Turyści najwyraźniej mają specjalne ceny.

Prom jest przedzielony na pół metalową barierką. Siadamy z jednej strony. Roznosi się donośny śmiech pozostałych podróżnych. Domyślamy się, że popełniamy jakąś gafę. Przenosimy się razem na drugą stronę barierki. Znowu śmiech, jeszcze donośniejszy. Rozglądamy się wokół. Po naszej stronie sami mężczyźni, po drugiej kobiety. Przenoszę się do bab, zostawiając Marcina wśród turbanów.

Po kilku minutach dopływamy na wyspę Elefantynę. Już z daleka wypatrujemy olbrzymie czarne skały, przypominające stado kąpiących się słoni. To od nich pochodzi nazwa wyspy. Nie mamy ochoty na zwiedzanie ruin miasta Abu, stojącego na dawnej granicy z Nubią. Wolimy powłóczyć się wąskimi uliczkami nubijskich wiosek, które dopiero budzą się ze snu. Po piasku, między zagrodami z cegły mułowej a kolorowymi domkami przechadzają się kozy, grzebią kury, gonią się owieczki. Ubrane na czarno kobiety, siedzą przed różowymi, żółtymi, niebieskimi domkami i przygotowują jedzenie. Jedne obierają cebulę, inne skrobią marchew, łuskają czosnek. Niewiele mówią, może wystarczy im fakt, ze przebywają razem. A może zamilkły z naszego powodu? Docieramy do Nubian House, domu usytuowanego nad samym brzegiem Nilu. Podłoga wysypana piaskiem i idealnie wygrabiona. Każdy nasz krok, to kolejny ślad. Przez duże okno widać rozpięte żagle feluk. Właściciel prowadzi małą kawiarenkę na dachu i sprzedaje pamiątki. Możemy chodzić po wszystkich pomieszczeniach. Nikt nas nie pilnuje, do nieczego nie namawia. Gospodarz zajął się czyszczeniem jakiegoś sprzętu, jego syn goli się za kotara. Siadamy na dachu i obserwujemy młodą dziewczynę robiącą pranie w rzece. Zdjęła z głowy wielką srebrzystą misę, wypełnioną bielizną i wrzuciła ją do wody. Sprawne dłonie szybko wykręcają materiał.

Syn gospodarza okazuje się bardzo rozmowny. Ma hebanową twarz i chłodne ręce, jak wszyscy Nubijczycy. Jest mądry. Emanuje z niego spokój i radość. Sporo wie o Polsce, zagaduje nas o zmianę premiera. Nie skrywa niechęci wobec Ameryki i Żydów. Odwieczne spory.

Przemierzamy Elefantynę w poszukiwaniu ciekawych ujęć. A to kobiety z ptasimi skrzynkami, a ta chłopczyk w niebieskiej sukieneczce, a to dziadek niosący na głowie stos dywanów. Pod palmami suszą się cegły mułowe. Jaszczurki wygrzewają się na słońcu. Czuć prawdziwą Afrykę, gorącą, czarną, tętniącą tajemniczym duchem natury. Szkoda, że musimy wracać. Przepływamy promem na drugą stronę Nilu i udajemy się na bazar. Podobno najlepszy w Egipcie. Jest ogromny. Sporo czasu zajmuje nam przejście części przeznaczonej dla turystów. Zatrzymujemy się w miejscu, gdzie można nabyć przyprawy. Sprzedawca rozciera w dłoni anyż i podsuwa mi pod nos. Potem tak samo demonstruje inne przyprawy. Jest piękny ze swoimi zmarszczkami i w szerokim niczym kapelusz turbanie. Nie mam ochoty na negocjację ceny. Żegnamy się. Po chwili dogania nas młodzieniec w modnych okularach przeciwsłonecznych, wnuczek sprzedawcy przypraw. Śmieje się, że za 5 funtów będę miała przyprawy i zdjęcie. Chce dodatkowo buziaka. Dobijamy targu.

Chodzimy między straganami pełnymi truskawek, ogórków, egzotycznych bulw, korzeni i zwierzęcych wnętrzności. Podobno można tu kupić afrykańskie talizmany.

Zaglądamy do piekarni, gdzie zostajemy poczęstowani gorącym chlebem. Zajadamy falafle.

Drobny Egipcjanin ubrany w modną koszulę zagaduje nas po niemiecku. Jest upał a on proponuje nam karkade (herbata z hibiskusa) w cieniu jego sklepiku. Czemu nie. Po chwili już siedzimy po turecku na kolorowym dywanie. Ahmed jest żonaty, ale ma tylko jedną żonę - jak zaznacza z figielkiem w oku – i wiele innych kobiet. Z turystkami również robi „die Suche”, rzuca mi dumne spojrzenie. W ogóle egipscy mężczyźni tacy są! To normalne- tłumaczy. Wyciąga zdjęcia, pamiątki z pobytu w jakimś klubie, piwa na stole. My life – roztkliwia się na dobre. Picie alkoholu jest tu wykroczeniem przeciw Koranowi. Ahmed dumny jest ze swojej europejskości. Chodzi do meczetu, ale chce żyć, jak my. Pogubimy się wszyscy w tym podobieństwie.

Zmęczeni targami i gadaniem w kilku językach idziemy nad Nil. Po chwili kręci się koło nas kilku kapitanów. Wybieramy Lulu. Podobają nam się jego kolorowy beret i kraciaste spodnie wystające spod galabiji. Może u innych byłoby taniej, ale szkoda nam czasu na targi.

Lulu okazuje się świetnym kompanem. Pozwala nam sterować swoim „tytanikiem”. Jego bose stopy stukają o biały pokład. Raz jest przy sterze, po chwili majstruje przy żaglu. Robi wszystko z wielkim wdziękiem i spokojem, nie przestając się szeroko uśmiechać. Ma 27 lat i niejedno już przeżył, jak mówi. Jeszcze się nie ożenił, ale planuje mieć kilka żon. Teraz mieszka z mamą. To ona zrobiła mu tę fantastyczną czapkę. Widać, że ma fantazję po niej. Mieszka we wsi za pierwszą Kataraktą. Jeżeli mamy ochotę to zaprasza na nubijskie wesele swojego przyjaciela, dzisiaj w nocy. A potem popłyniemy feluką do Kom Ombo. Będziemy nocować na łodzi. Piwo też się znajdzie, mruga do nas. Ochotę mamy, ale jak przystało na uzależnionych od czasu Europejczyków na kolejne dni zaplanowaliśmy inne atrakcje. Lulu nie może tego zrozumieć. Z perspektywy czasu ja też…

Trzy godziny na wodzie mijają szybko. Przypatrujemy się chłopcom kąpiącym konie, dzieciom bawiącym się w berka w małych niczym skorupki orzecha łódeczkach. Po wodzie niesie się dźwięk bębnów i nubijskie pieśni. Żal wyjeżdżać, ale jutro czeka na nas oaza Charga. Tylko raz w tygodniu, właśnie w czwartek jeździ do niej pociąg z Luxor.Chcemy sie do niego dostac dzić wieczorem.

Jak wrócicie do Egiptu, to mnie tu znajdziecie – krzyczy za nami Lulu, kiedy wsiadamy do taksówki.

Na drogę do Luxor kupujemy małe i bardzo słodkie banany oraz bochen chleba. Pociąg jest przytulny. Błękitne, lotnicze siedzenia, można przestawiać zgodnie z kierunkiem jazdy pociągu. Podróż mija nie wiadomo kiedy.

W Luxorze wracamy do hotelu Sant Mina. Właściciel żartuje, że teraz cena wzrosła do 100 dolarów. Daje nam tym razem pokój z oknem.

Mamy wielką ochotę na piwo. Jedyne dwa sklepy z alkoholem są koło naszego hotelu. Kłębi się przed nimi tłum Arabów. I oni niby nie piją alkoholu? Może tylko oglądają.

Znajduje się jeden uczynny, który przedrze się przez gawiedz i poda nam 2 butelki. 40 funtów, mówi, podając czarną torbę. Odchodzimy bez słowa. Goni nas przez pół ulicy. 10 funtów, pomyliłem się!. Ech, ci egipscy biznesmeni.

Na kolację zjadamy turystyczną z Polski i popijamy Stellę, wodniste egipskie piwo.
 
POPRZEDNI
POWRÓT DO LISTY
NASTĘPNY
 
Komentarze (0)
DODAJ KOMENTARZ
 
locatalina
Katarzyna Gapska
zwiedziła 8.5% świata (17 państw)
Zasoby: 124 wpisy124 1 komentarz1 5 zdjęć5 0 plików multimedialnych0
 
Moje podróżewięcej
30.01.2009 - 30.01.2009
 
 
20.03.2003 - 22.04.2003
 
 
04.04.2004 - 20.04.2004