Geoblog.pl    locatalina    Podróże    Egipt    przez Asyut do oazy El Charga
Zwiń mapę
2004
08
kwi

przez Asyut do oazy El Charga

 
Egipt
Egipt, Asyūţ
POPRZEDNIPOWRÓT DO LISTYNASTĘPNY
Przejechano 3749 km
 
El Charga – to miasto leżące w oazie Charga na Pustyni Zachodniej w Egipcie. Z dala od głównych tras wycieczkowych oaza żyje jakby w zwolnionym tempie. Nie spotka się tutaj nachalnych naganiaczy i europejskich restauracji. Mieszkańcy są serdeczni i gościnni, nie nastawieni na opróżnienie kieszeni białych turystów.



Wiele milionów lat temu obniżenie Charga zalewało morze, po którym pozostały skamieniałości. W tej chwili oprócz kilku zabytków podziwiać tu można gaje palmowe.

Oaza leży na Drodze Czterdziestu Dni, głównym szlaku handlu niewolnikami. 1600 kilometrowa trasa łączyła północ Afryki z tropikalnym południem. Charga była ostatnim przystankiem przed targiem niewolników w Asjut. Do najcenniejszych niewolników należały wówczas nubijskie kobiety, cenione jako konkubiny, ponieważ nawet podczas największych upałów ich skóra pozostała chłodna.



Charga była pierwszą z czterech oaz na trasie Wielkiej Pętli Pustynnej, łączącej Kair z Luxorem, którą zamierzaliśmy odwiedzić w ciągu naszej wyprawy.



Podróż po Egipcie mieliśmy zaplanowaną w najdrobniejszych szczegółach. W końcu, jeżeli zamierza się w ciągu dwóch tygodni przejechać niemal cały wielki kraj, to trzeba dobrze się przygotować. Wiedzieliśmy, że do oazy El Charga odjeżdża z Luxoru jeden pociąg tygodniowo, w czwartki o 7 rano. Stawiliśmy się odpowiednio wcześnie na dworcu i zaczęliśmy poszukiwania odpowiedniej kasy. W zależności od klasy pociągu, kierunku i dnia, bilety w kraju faraonów kupuje się w różnych okienkach. Rozkłady jazdy są wyłącznie w języku arabskim.

- Pociąg do El Charga nie jedzie i nie wiadomo, kiedy pojedzie, może za tydzień, może za dwa – usłyszeliśmy w okienku, które z trudem odnaleźliśmy.

Jedyny sposób dotarcia do oazy to podróż do Asjut, nie bez powodów okrytego zła sławą, dawnego centrum handlu niewolnikami. Miasto stało się praktycznie miejscem zakazanym dla turystów, ponieważ mający tu oparcie skrajni islamiści, walcząc przeciwko państwu atakowali również turystów. Policja turystyczna dbała, aby obcokrajowcy omijali to posępne miejsce.

My jednak nie mieliśmy wyjścia i z duszą na ramieniu wsiedliśmy do pociągu. Błękitne siedzenia lotnicze lepiły się od brudu, ale klimatyzacja włączona była na najwyższy stopień. Musieliśmy założyć polary.

W środkowym Egipcie nie ma turystów. Na małych stacyjkach robi się zbiegowisko koło szyby, przez którą widać parę białasów, czyli nas. Nosy dzieciaków zostawiają smugi na nigdy niemytej szybie. Do przedziału wkraczają kolejni Arabowie a wraz z nimi paki z kurczakami, kartony i inne skarby. Jest właśnie pora obiadowa, wiec wokół roznosi się zapach gotowanych jajek i prażonych orzeszków. Cale szczęście, że kupiliśmy na drogę wielki bochen chleba.

Nasze przewidywania, co do Asjut spełniają się. Wysiadamy na zatłoczonym dworcu, brudnym i czarnym. Oprócz nas nie ma ani jednego turysty. Zaczepiamy jakiegoś tubylca i idziemy na dworzec autobusowy. Mijamy kramy z dobrem wszelakim. Na nasz widok ludzie przerywają pracę i gapią się na nas bez skrępowania. Chyba nigdy nie widzieli takich dziwolągów. Okazuje się, ze najbliższy autobus mamy dopiero za 2 godziny. Czujemy się coraz bardziej skrępowani. Praktycznie nie ma osoby, która nie przystanęłaby na nasz widok. Obrzucają nas spojrzeniami pełnymi dezaprobaty. Wprawdzie mam chustę na głowie, ale widać mi włosy a moja spódnica sięga jedynie do kostek, widać stopy, a to nie przystoi kobiecie w tym miejscu.



Gdzie mamy się schować na te dwie godziny? Wracamy na dworzec. Napotykamy policjanta, który kiedy usłyszał, dokąd chcemy jechać, nie odstępuje nas na krok. Każe nam iść za sobą. Dźwigamy wiec plecaki i wleczemy się za nim ponownie na dworzec autobusowy. Kiedy okazuje się, że nie uda mu się wsadzić nas do żadnego wcześniejszego autobusu, organizuje nam eskortę za miasto. Wsiadamy do taksówki wraz z młodym policjantem i jedziemy na postój minibusów. Tam nasz ochroniarz łapie jakiegoś biednego kierowcę i mimo jego protestów, każe mu pokwitować odbiór dwóch „bulandi”. Wkrótce siedzimy w busie razem z paroma zakwefionymi kobietami, dwoma dziewczynkami z twarzami ciasno osłoniętymi błękitnymi chustami, uśmiechniętym dziadkiem i młodym chłopakiem. Z nieba leje się żar, wjeżdżamy na pustynię. Mijamy kilka posterunków policji. Na każdym samochód się zatrzymuje, uchylają się drzwi i wzrok policjanta pada w naszym kierunku.

- Z jakiego kraju jesteście? Bulanda – odpowiadamy za pierwszym, drugim i trzecim razem. Potem odpowiada już cały autobus. Ilu was jest? – itneen (po arabsku dwa), mówimy, bo może się tak zdarzyć, że z powodu piasku w oczach widzą nas podwójnie. Sytuacja rozbawia nie tylko nas. Wkrótce cały autobus się śmieje i nawet kierowca już się nie złości z powodu dodatkowych przystanków. Wszyscy chcą z nami porozmawiać. Dogadujemy się przy pomocy znanych nam kilkunastu słów arabskich i znanym im 3 słów angielskich. Resztę rysujemy na kartkach lub pokazujemy na migi. Najbardziej dociekliwy jest Mahdi, młodzieniec siedzący obok nas. Wkrótce opowiadamy sobie całe życiorysy.

Tymczasem za oknem dzieją się niesamowite rzeczy. Jedziemy krętą droga, ostro schodzącą w dół, wśród jasnych skał z jednej strony i niemal czarnych z drugiej. Zachodzi słońce. Krajobraz nabiera różowo-fioletowego odcienia.

Do El Chargi docieramy, kiedy jest już ciemno. Czule żegnamy się z towarzyszami podróży. Razem z nami wysiada Mahdi. Mówi, że jest naszym przyjacielem i pomoże nam znaleźć hotel.

Wsiadamy do autobusu kursującego po mieście. Mahdi nawet nie chce słyszeć, żebyśmy płacili za swoje bilety. Prowadzi nas do hotelu swojego znajomego. Oglądamy pokoje i stwierdzamy, że nawet nieprzytomnie zmęczenie nie mamy ochoty na takie warunki. Idziemy do kolejnego hotelu, który okazuje się zamknięty. Znowu wsiadamy do busa. Mamy wyrzuty sumienia, że nas świeżo poznany towarzysz ma z nami tyle kłopotu. W końcu trafiamy do Aldaar al Bidaa, usytuowanego przy samym suku i dworcu autobusowym. O ile recepcja prezentuje się okazale, o tyle pokoje nasuwają skojarzenia ze szkołą przetrwania. Nie mamy siły, szukać dalej. Zjadamy kisiel przywieziony z Polski i padamy do łóżek, biorąc wcześniej prysznic w łazience, która od czasów swojego powstania nie była sprzątana. Mahdi powiedział wprawdzie, że przyjdzie po nas za godzinę, ale nie byliśmy tego do końca pewni.

Po chwili słyszymy pukanie. Prawie nie poznaliśmy Mahdiego – spodnie na kant, elegancja koszula, ciemne okulary. Rozpoczyna się właśnie noc z czwartku na piątek, czyli początek egipskiego weekendu. Czas szaleństw. Zostajemy zaproszeni na spędzenia tej nocy w gronie młodzieży egipskiej.



Zaczynamy od wizyty w sklepiku Mahmada, na oko dwudziestolatka, szczupłego i wciąż uśmiechniętego. Siadamy na krzesełkach a gospodarz, wręczywszy nam po butelce coca coli, prezentuje przekrój arabskich przebojów na zdezelowanym do granic możliwości magnetofonie. Potem zabawiamy się starym ksero, które z dumą obsługuje właściciel kramiku. Co chwila przychodzi jakiś interesant i wówczas Mahmad ma okazje zademonstrować nam cudowne właściwości maszyny. Potem dostajemy długopisy i zeszyty i uczymy się arabskich znaczków. Widząc nasze zakłopotanie, kiedy nijak nie udaje się nam rozróżnić pojedynczych literek w ciągu podobnych do siebie kropek, ślimaków i ogonków, lekcja zostaje nam darowana i udajemy się na herbatę.

Idziemy ciemnymi uliczkami do domu Mahdiego, co chwila spotykając jego znajomych. Ze wszystkimi witamy się, mówimy z jakiego jesteśmy kraju a uśmiechnięci Egipcjanie niezmiennie odpowiadają „welcom”. Wszyscy mają chłodne dłonie, widocznie dużo w nich nubijskiej krwi. Część z nich zasiada z nami do herbaty w pokoju gościnnym, który jest pomieszczeniem o brudnych ścianach i zakratowanych oknach. Oprócz niskiego stołu stoją tam dwa łóżka. W nocy pokój zamienia się w sypialnię. Poznajemy liczne rodzeństwo Mahdiego.

Rodziny w Egipcie są wielodzietne. Im więcej ma się dzieci, tym większe szczęście spływa na rodziców. Tak mówi Koran. Dlatego co dziewięć miesięcy przybywa milion nowych obywateli. W większości pustynny kraj nie jest w stanie wyżywić swoich mieszkańców bez pomocy zaprzyjaźnionych państw.

Obowiązują inne standardy dobrobytu. Czarna herbata uchodzi za rarytas. Jako goście z dalekiego kraju zostajemy uraczeni szklaneczkami pełnymi ciemnego, bardzo słodkiego napoju. Ponieważ następnego dnia jest święto, mama Mahdiego przygotowała misz, rodzaj sosu z sera, bardzo ostry i śmierdzący. Maczamy palce we wspólnej miseczce i głośno zachwycaliśmy się wyjątkowym smakiem potrawy.

Dziękujemy za gościnę i ruszaliśmy dalej. Na ulicy spotykamy sąsiadkę Mahdiego, która dowiedziała się, że gościliśmy w domu obok i bardzo chciała nas poznać. Wyciskała nas i wycałowała a kilka innych kobiet przyglądał się temu z wielkim ukontentowanie.

Nasi przyjaciele zapraszają nas do kawiarni, chyba najlepszej w okolicy. Na stół wjeżdża ananasowy napój gazowany i szisza, fajka wodna. Zaciągamy się jabłkowym dymkiem, rozumiejąc już, że można, wzorem tutejszych mężczyzn spędzić cały dzień na takiej przyjemności.

Około północy idziemy do kolejnej kawiarni. Cały świat islamski ożywa w tę jedną noc. Muzułmanie mają tylko jeden dzień wolny w tygodniu, piątek. Na ulicy spotykamy samych mężczyzn. W środku lokalu również męskie grono – trzech Mahommedów i Ahmed. Jestem jedyną kobietą, ale jako turystka mam specjalne przywileje. Egipcjanki nie mają wstępu do takich miejsc. Religia chroni je przed męskimi spojrzeniami. Najbezpieczniejsze są w domu. Nie mają wielu okazji, żeby poznać partnera. Zresztą małżeństwa mają charakter kontraktu.

Spotkaliśmy bardzo wielu samotnych młodych mężczyzn. Żalili się nam, że nie stać ich na żony. Tradycja nakazuje, aby mąż zapewnił swojej wybrance dom, jego wyposażenie i datek dla jej rodziny. Przy przeciętnym miesięcznym wynagrodzeniu 10 dolarów wielu mężczyzn pozostanie bez żony do końca życia. Mahmmoud mia 30 lat, własny sklepik z ubraniami, ojca nauczyciela i szwagra, prywatnego przedsiębiorcę a mimo to jeszcze rok musi oszczędzać, żeby poślubić swoją wybrankę.

Rozgrywamy partyjkę domino i wypijamy kolejną herbatę. Obserwujemy naszych towarzyszy i nadziwić się nie możemy, że tyle w nich radości. Wciąż żartują śpiewają i przekomarzają się. Nie znają alkoholu.

W szerszym gronie przenosimy się do pijalni soków. Dostajemy po wielkiej szklanicy soku z trzciny cukrowej. Musimy wypić, żeby nie urazić gospodarzy. Do hotelu docieramy nad ranem odprowadzani przez całą gromadkę. Czujemy jak wypite płyny chlupią nam w brzuchach. Umawiamy się na jutro.



Budzimy się wcześnie. Za oknem świąteczny gwar. Słychać stukanie kopytek osiołków, beczenie kóz, gołębie. Na dachu domu naprzeciwko kobiety porozkładały chlebowe placki. Będą rosły na słońcu, na glinianych tackach a potem upieką się w specjalnym piecu. Każda lepiej usytuowana rodzina wypieka chleb w domu. Wielkie bochny rwie się potem palcami i zanurza w miseczkach z fulem (potrawa z fasoli), miszem, jogurtem lub kushari (makaron z ryżem, smażoną cebulą, pomidorami i soczewicą)

Na śniadanie udajemy się na pobliski suk. Jedząc falafle (kotleciki z zielonego groszku w podpłomyku) przechadzamy się między kolorowymi straganami. Można tu kupić dorodne arbuzy, małe słodkie banany, cebulę i zioła. Zakwefione kobiety namawiają nas do zakupu królików i gołębi.

Przechadzamy się po oazie odpowiadając na pełne sympatii uśmiechy mieszkańców. Szczególnie wśród dzieci wzbudzamy zaciekawienie. Kiedy siadamy w cieniu palmy, aby odpocząć od upału zlatują się wokół nas jak wróble.

W południe zjawiają się nasi przyjaciele. Obaj w odświętnych galabijach. Jeszcze tylko krótka wizyta w meczecie i już możemy jechać na obiad. Mahmad mieszka w dzielnicy na obrzeżu oazy, w niewykończonym, jak wszystkie tutaj domu. Zasiadamy w salonie. Odkrywamy rozkład mieszkanie – pierwszy pokój przy wejściu, to pokój gościnny, w ten sposób goście nie naruszają intymności kobiet, które przebywają w dalszej części domu. Oprócz zdjęcia Mekki, dwóch kwiecistych kanap, jest tu też komputer, znak, że trafiliśmy do zamożniejszej rodziny. Poznajemy jej członków. Ojciec Mahmad okazuje się nauczycielem matematyki, starsza siostra nauczycielką francuskiego a młodsze rodzeństwo świetnymi partnerami do gry w piłkę. Pan domu, wesoły, okazały Egipcjanin w białej czapeczce na głowie z dumą opowiada o swoim kraju i gromadce dzieci. Chwali mnie za skromny strój i znajomość egipskich obyczajów.

Wniesiono rozkładany stolik i pani domu podaje świąteczne potrawy – zawijane w liście bananowców gołąbki, misz, ful, falafle, kurczaka, jakieś paszteciki, chleb, jajka, feta. Stół ugiął się pod ciężarem jedzenia. Zabieramy się do kosztowania, po jedzenie sięga się ręką, ewentualnie macza się we wspólnej miseczce kawałek chleba. Chłopcy wpychają nam do ust kawałki potraw – przecież goście nie mogą być głodni. Resztki jedzenia spadają na podłogę. Nikt się tym nie przejmuje, w końcu jest piątej, świąteczny obiad i goście.

Dziękujemy rodzicom Mahmada za gościnę i częstujemy wszystkich cukierkami z Polski. Upewniają się, czy nie są z alkoholem a potem zajadają głośno. Mamy okazję obejrzeć cały dom. Składa się z kilku pomieszczeń z maleńkimi okienkami, dzięki temu nie nagrzewa się mocnym afrykańskim słońcem. Ściany pomalowane są na intensywne kolory – błękitny, różowy, żółty. Sprzętów niewiele, właściwie tylko łóżka. Pomimo bardzo zaśmieconej podłogi po domu chodziło się na boso. Widać w Afryce obowiązują inne standardy czystości.

Wypijamy jeszcze szaj nana, czyli herbatę miętową i ruszamy na wycieczkę. Chłopcy zorganizowali półciężarówkę, która ma nas obwozić po okolicy. Wskakujemy do tyłu i machamy rodzinie Khawas na pożegnanie. Dostaję od siostry Mahmada naszyjnik ze skarabeuszem na pamiątkę.

Drogę do świątyni Hibis i Bagawati , nekropolii koptyjskiej umilamy sobie grą. Jedna osoba odwraca się tyłem do pozostałych i ma zgadnąć, kto dotkną ją przed chwilą. Śmiechu przy tym co niemiara.

W Świątyni dłużej trwają rozmowy z policją turystyczną niż samo zwiedzanie, zresztą zabytek prawie w całości ukrywa się za rusztowaniami. Trwa właśnie renowacja fresków.

Jedziemy na cmentarz, gdzie na krok nie odstępuje nas policjant. Teraz już wiemy, że policjant, który nocował w naszym hotelu to nie przypadek. Jesteśmy zabezpieczani dzień i noc, choć czasami o tym zapominamy.

Nekropolia robi na nas wrażenie. 263 kaplice z cegły mułowej a wewnątrz zachowane szczątki ludzkie. Ile setek lat tam przeleżały? Dobrodziejstwo klimatu? Wystarczyłby jeden deszcz, żeby zmieść cmentarzysko, które stoi tu od III wieku naszej ery.

Mahmmoud, trzeci z grupy przyjaciół proponuje nam wizytę u swojej rodziny, która ma kawałek ziemi z dala od miasteczka. Jedziemy. Miejsce, do którego docieramy okazuje się glinianą chałupką otoczoną paroma palmami. Oprócz dwóch osłów i krowy nie ma tam żadnego inwentarza. Bosonogi chłopak zaprasza nas na matę rozłożoną na klepisku chaty i z kilku suchych badyli rozpala ognisko. Za chwilę pijemy słodka herbatę z brudnych, jak święta ziemia szklaneczek. Stary Arab rozpala sziszę. Sam ją zrobił. Wystarczył duży słoik, plastikowa rurka i kawałek puszki, jako palenisko. Nie ma tytoniu, ale są badyli z ogniska. Zaciągam się dławiącym dymem i zaczynam głośno kaszleć, aż zaniepokojony osioł rozryczał się głośnym iaaaaaaaaaaiiiiiiiiiiaaaaaaaa. Powiedziałam panom, że nie mogę palić, bo osioł się ze mnie śmieje. Jeszcze usilniej namawiają mnie na palenie. A kłapouchy rży ile sił w płucach. Wsadzają mnie potem na tego osiołka i urządzają rodeo.

Przez gaj palmowy idziemy nad gorące źródło. Na pisku pełno śladów łapek. Podobno dużo fenków jest w okolicy. Źródło okazało się betonowym basenikiem pokrytym glonami. Mimo zachęt nie chcę się w nim zanurzyć. Robi to tylko Mahmmoud. Wciąga spodenki reprezentacji narodowej na wielkie bawełniane gacie i wskakuje do wody. Mahdi i Mahmad zwracają się w kierunku Mekki i raz po raz zginają się w pokłonach. Zachodziło słońce, jest czas wieczornej modlitwy.

W drodze powrotnej urządzamy sobie dyskotekę. Zatrzymujemy samochód na drodze i tańczymy przy zapalonych światłach do muzyki z kasety. Przeciągała niemiłosiernie, ale kto by się przejmował takim drobiazgiem w piątkowy wieczór.

Na kolację idziemy do trzeciego z przyjaciół, to jest dla niego punkt honoru. Jego mama wyjechała do chorej babci, wiec sam podaje nam do stołu. Siedzieliśmy po turecku na podłodze. Niski stolik przykryty gazetami. Rozpoznawaliśmy już egipskie potrawy, kulki falafli, fasolowy ful, jogurt.

Podczas kolacji panowie nie odrywają wzroku od telewizora. Właśnie trwa mecz. Popijamy kolację wodą z jednej szklanki. Wieczór kończymy w klubie.

Idziemy do niego krokiem poloneza, chcemy, aby nasi egipscy przyjaciele liznęli trochę polskiej kultury. Spodobało im się.

Znowu poznajemy kilku „misters”. Lubią się tak tytułować – mister Ahmed, mister Gold Finger itp. Ze wszystkimi wymieniamy uściski i pozdrowienia.

Jesteśmy tu tylko dobę a mam wrażenie, że znam wszystkich mieszkańców oazy.

Rozstajemy się późno w nocy. My wcześnie rano jedziemy do oazy Baharija, oni wracają do pracy. Może spotkamy się jeszcze?
 
POPRZEDNI
POWRÓT DO LISTY
NASTĘPNY
 
Komentarze (0)
DODAJ KOMENTARZ
 
locatalina
Katarzyna Gapska
zwiedziła 8.5% świata (17 państw)
Zasoby: 124 wpisy124 1 komentarz1 5 zdjęć5 0 plików multimedialnych0
 
Moje podróżewięcej
30.01.2009 - 30.01.2009
 
 
20.03.2003 - 22.04.2003
 
 
04.04.2004 - 20.04.2004