Do Mut, głównego miasteczka oazy Dachla dojeżdżamy taksówką wieloosobową. Itneen bulandi ("dwoje Polaków")po raz kolejny zwracają uwagę na wszystkich punktach granicznych.
Krajobraz monotonny i prawie płaski. Tylko czarne stożki skał wyrastają z piachu. Gdzieś na środku pustyni wysiada dwoje pasażerów. Dokąd idą? Przecież tu poza piachem nie ma nic.
Kierowca zawozi nas prosto pod hotel El Forsen polecany nam przez Mahdiego z El Charga. W recepcji siedzi uśmiechnięty Zakaria, świeżo upieczony student arabistyki. Szczerze cieszy się, że nas widzi. Chyba stanowimy miłe urozmaicenie w jego pracy. Odprowadza nas do pokoju, czystego i ładnie urządzonego. Zostawia w nim zapach lawendy. Jak się później przekonaliśmy nie rozstaje się z odświeżaczem powietrza. Żaden zapach nie jest w stanie stłumić wyziewów starej kanalizacji. Do tego też zdążyliśmy się przyzwyczaić.
Hotel usytuowany jest tuż przy starej dzielnicy arabskiej przy wzgórzu cmentarnym. Wystarczy przejść przez hotelowe podwórko, aby znaleźć się przy meczecie. Wygląda jak igloo zbudowane z cegły o tym samym odcieniu, co ziemia. Wewnątrz drzemie osioł. Nie wiadomo - skrył się tu przed upałem, czy czeka na swą ostatnią godzinę? Wydaje się bardzo stary. Wokół meczetu znajdują się grobowce, niepozorne, jak małe kwadratowe studnie. Zaglądamy do jednego z nich. Wewnątrz kości i strzępy ubrań. Ile lat tu przeleżały? Duży, rudy pies ucieka przed nami podkuliwszy ogon. Przyszedł tu na polowanie? A może jest strażnikiem umarłych.
Idziemy do starej Medyny, rozpościerającej się za wzgórzem. Miejsce wygląda na opuszczone, a podobno mieszka tu jeszcze 2 tysiące ludzi. Chodzimy wąskimi uliczkami między na wpół rozsypującymi się domami. Na piaskowym murku siedzą gołębie ze skrzydłami podwiązanymi czerwonymi wstążkami. Zza zakrętu wyskakuje chłopiec z karabinem i znika w pierwszych napotkanych drzwiach. Zabawa?
Czujemy się niepewnie w miejscu gdzie więcej duchów niż żywych istot. Wdrapujemy się na spore wzniesienie. Sandały pełne rozgrzanego, ciemnego piasku, który wiatr wciska nam również do oczu, ust i uszu. Na górze, wśród ruin cytadeli dwóch chłopców puszcza latawca. Nie przejmują się naszą obecnością, jakby byli z innego świata i nas nie widzieli.
Opuszczamy stare miasto nie chcąc naruszać spokoju jego nierealnych mieszkańców. Mijamy centrum z nowym meczetem i udajemy się do pobliskiego gaju palmowego. Nawet tam nie znajdujemy wytchnienia od palącego słońca. Po długim marszu docieramy na cmentarz arabski. Tabliczki z ozdobnymi znakami zajmują sporą polanę. Niewiele dalej odkrywamy ruiny starożytnego miasta Mut al-Churab. Natrafiamy tu na szkielety zwierząt i nory fenków (lisków pustynnych o pięknych dużych uszyskach). Wokół znajduje się kilka skromnych gospodarstw. Przy glinianych lepiankach trwają codzienne obrządki. Kobiece kapelusze wystają z poletka porośniętego wysokimi liśćmi jakiejś rośliny. Osioł na nasz widok rozryczał się głośnym iiiiiiiiiiiiiiiiiiaaaaaaaaaaaaaaa, jakby ostrzegając swoich właścicieli, że nadchodzą intruzi.
Spacer zabiera nam resztki sił. Wracamy do hotelu i zapadamy w głęboki, choć krótki sen. Wstajemy późnym popołudniem i udajemy się do miasta w poszukiwaniu przewodnika, który zabierze nas na Białą Pustynię. Prawie wszyscy mieszkańcy nas pozdrawiają. Jakaś mała dziewczynka podaje mi kwiatek. Nie chce ode mnie bakszyszu.
Robimy się głodni. Wypatrujemy piekarni. Można ją poznać po zapachu i zbiorowisku przy małym okienku któregoś z nie wyróżniających się niczym budynku. Żadnego szyldu, żadnej lady. Patrzymy jak przy jednej ze ścian przybywa rowerów. To niezawodny znak, że za chwilę otworzą się okiennice i ujrzymy gorące placki, tutejszy chleb. Ustawiamy się w kolejce. Po chwili w okienku pojawia się rozgrzana twarz piekarza. Podaje kolejnym osobom nadmuchane gorącem chlebki. Ludzie rozkładają je na ulicy i czekają aż ostygną, a potem pakują do toreb. Przyglądamy się temu z zainteresowaniem. Zauważa to piekarz i zaprasza nas do środka. Możemy przyjrzeć się, jak w drewnianej dzieży miesza się ciasto, jak blade placki puchną i rumienią się w wielkim piecu. Dostajemy dziewięć chlebków ułożonych na drewnianej kratce. Nie chce słyszeć o zapłacie, jesteśmy jego gośćmi. Siedzimy na ulicy i czekamy aż nasza kolacja ostygnie.
Zaglądamy do kilku hoteli mając nadzieję, że spotkamy jakichś turystów i razem zorganizujemy wyprawę. Wszędzie sami tubylcy. W końcu trafiamy do Omara z biura informacji turystycznej. Na ścianie wielki portret Mubaraka i nieco wypłowiałe fotosy największych atrakcji Egiptu. To miłe spotkać osobę opisywaną w przewodniku. Omar przyjmuje nas bardzo serdecznie. Jeszcze tylko zadzwoni w parę miejsc i upewni się, że jutro będzie dostępny dla nas jeep z Farafry. Czekamy na potwierdzenie. Tymczasem gaśnie światło.
Siedzimy w absolutnej ciemności zanim stary Arab, pomocnik Omara znajdzie świeczkę. Staje w drzwiach niczym zjawa, oświetlając swoją pomarszczoną twarz i biały turban wątłym światłem zapałki. Włączają prąd. Na parę minut. Za moment znów siedzimy w ciemności i staruszek pojawia się w drzwiach z zapaloną zapałką. Obaj Arabowie przywykli do kłopotów z elektrycznością. Nas wkrótce tez przestają dziwić. Załatwiwszy formalności u Omara udajemy się do hotelu. Światło gaśnie kilkakrotnie, pogrążając uliczki w atramentowej nocy. Nikt nie zwalnia. My tez idziemy, ucząc się rozpoznawać kształty rowerów, osiołków i mężczyzn w turbanach.
Wieczorem uzbrojeni w latarkę wyruszamy na cmentarz w poszukiwani fenków. Podobno kręci ich się tu dużo po zmroku. Szybko jednak wracamy ścigani przez własną wyobraźnie.