Budzimy się o 5.00. Zakaria zarzekał się wczoraj, że przygotuje dla nas śniadanie, ale chrapie w najlepsze na recepcji. Uznajemy, że nie warto go budzić i idziemy na dworzec autobusowy. Punktualnie o szóstej odjeżdżamy do Farafry, oazy położonej w największym odosobnieniu na Wielkiej Pętli Pustynnej. Zamierzamy stamtąd wyruszyć na Białą Pustynię.
Pojazd jest brudny. Zgodnie z tutejszym zwyczajem śmiecie lądują na podłodze. Brodzimy w łuskach pestek wszelakich. Oprócz nas do autobusu wsiada jeszcze para Holendrów. Biegną za autobusem, w pośpiechu upychając do plecaków kolorowe ręczniki z postaciami z kreskówek. Jeden ma blisko dwa metry i grube okulary. Drugi jest drobny niczym trzynastoletnia dziewczyna.
Po dwóch godzinach jazdy robimy przystanek na herbatę i sziszę. Siadamy na murku przed zajazdem pomalowanym na jaskrawy błękit. Po chwili jakieś przyjazne ręce podają nam butelki coli. Poznajemy dwóch sympatycznych młodych mężczyzn. Opowiadają, jak trudno w Egipcie o żonę. Mają po około 30 lat i nie uzbierali jeszcze odpowiedniej kwoty, żeby się ożenić. Mężczyzna musi zapewnić kobiecie dostatnie życie. W kraju, gdzie niedostatek widać na każdym kroku, wielu nie może spełnić takich wymagań. Do końca życia pozostają samotni. Dokarmiamy śmiesznego szczeniaka przybłędę suchym chlebem. Na twarzy starszych Arabów palących sziszę pojawia się wyraz zdziwienia połączony z oburzeniem. Jedziemy dalej. Po kolejnych dwóch godzinach wysiadamy w oazie Farafra. Żar i tumany piasku. Musimy iść spory kawał drogi, zanim docieramy do hotelu El Badawija, jedynej oazy luksusu w promieniu setek kilometrów. Większość wypraw na pustynię rozpoczyna się właśnie tutaj.
Hotel należy do rodziny Ali, mającej monopol na usługi turystyczne w miasteczku. Mr Saad Ali częstuje nas miętową herbatą. Ustalamy szczegóły wyprawy. Saad należy do tutejszej elity. Na przegubie dłoni połyskuje złoty zegarek, nowiutkie jeepy grzeją się w słońcu. Kształcił się w Niemczech. Wie, czego potrzeba spragnionym egzotyki ludziom z bogatej Europy. Hotel przypomina raj niemieckiego turysty. Błękitny basen tonie w kwiatach. Nie dla nas te luksusy. Zrzucamy plecaki w recepcji i idziemy do muzeum Badra, artysty wywodzącego się również z rodziny Ali. Przypomina dawną fortecę. Dziewczyna w długiej niebieskiej chuście zaprasza nas do prostych pomieszczeń i znika. Zaglądamy do malutkich pokoików. Wszędzie proste i przez to niezwykłe obrazy i rzeźby. Nie chce się nam opuszczać zacienionego, pełnego spokojnej muzyki miejsca.
Znużeni upałem wchodzimy do Al Tamaway na kawę. Zagaduje nas chudy i łysy właściciel. Pyta, czy jest w naszej książce. Oczywiście, że jest. Podobnie jak znany tu powszechnie Mr Socks, na którego natrafiliśmy trzy razy w ciągu dwóch godzin. Pan Skarpeta zajmuje się wyrobem wełnianych skarpet z wielbłądziej wełny i zabawianiem turystów. Wiąże nam turbany i głośno się śmieje.
Jest poniedziałek wielkanocny, więc postanawiamy to uczcić. Zamawiamy u właściciela jedzenie. Ma nam przygotować niespodziankę. Z magnetofonu zapakowanego w karton dobiega zawodzenie muezina. Obserwujemy naszego gospodarza. Pospiesznie przebiega ulice i robi zakupy w pobliskim sklepiku. Po chwili na stół wjeżdża olbrzymia taca, a na niej feta, ful, falafle, pomidory, jajka, marynowana marchew. Ależ mamy ucztę! Nie jesteśmy w stanie zjeść niespodzianki. Ponieważ do wyprawy pozostało nam jeszcze trochę czasu a słońce grzeje niemiłosiernie, więc siedzimy. Już po chwili mamy towarzystwo. W tym kraju nie można być samotnym. Nazin jest prawnikiem. Przyjechał do Farafry negocjować warunki sprzedaży ziemi pod kościół. Jedyny jest w oazie Dachla. To za daleko dla ludzi stąd. Widząc mój notatnik prosi, żebym zapisała jego adres i dała go swoim znajomym. Chętnie zaprosi ich do swojego domu (Dachla Mout, New Halley, tel. 092/820 620).
Około czternastej wsiadamy do jeepa. Jest nowy i wyposażony w mnóstwo elektronicznych cudów. Nasz kierowca Jachija, nie pasuje do tego snobistycznego samochodu. Cichy, skromny, jakby niewidzialny. Ponieważ jest wciąż niemożliwie gorąco wiezie nas najpierw do „the garden”, który okazuje się niewielkim palmowym zagajnikiem. Oprócz paru wielbłądów i rudych krów chroniących się w cieniu wysuszonych drzewek granatu, nic tu nie ma. Kaleczymy sobie nogi o suche badyle.
Przed nami słynna Sahara al-Bajda. Około 45 kilometrów za Farafrą skręcamy z głównej drogi. Samochód manewruje między białymi skałami. Surrealistyczne stożki powstały w wyniku erozji. Wznoszą się teraz nad piaszczystym podłożem, pokrytym rachitycznymi roślinkami, muszelkami, kamykami. Kilka razy grzęźniemy w pisku. Robimy przystanki przy atrakcyjniejszych skałach. Niektóre przypominają zwierzęta – wielbłąda, kobrę, niedźwiedzia, koguta. Wjeżdżamy na Withe House, skałę przypominającą gigantyczną porcję lodów waniliowych. Samochód pokonuje nachylenie prawie 60 stopni. Jachija kilkakrotnie cofa auto i próbuje od nowa. W końcu nieco spuszcza powietrze z opon i wjeżdżamy.
Z ulgą przyjmujemy zachód słońca. Przyjemny chłód. Docieramy na herbatę do maleńkiego obozowiska przyjaciół naszego kierowcy. Dwaj Arabowie najwyraźniej bardzo się nudzą, bo usilnie namawiają nas na pozostanie z nimi. Z butelki po wodzie i drewnianej rurki robią sziszę, która musimy z nimi zapalić.
Obozowisko rozbijamy, kiedy słońce prawie niknie za poszarpanym horyzontem. Kredowe skały mienią się odcieniami fioletu, różu, pomarańczy. Przyczepiamy do samochodu wielką płachtę, na którą kładziemy śpiwory. To będzie nasza dzisiejsza sypialnia. Jachija rozpala ognisko i przygotowuje kolację. Do garnka trafia ryż, ogórek, pomidory. Jemy w milczeniu. Nasz przewodnik nie gada bez potrzeby. Mamy wrażenie, że lubi być sam ze swoimi myślami. Zapatrzył się na skały, które w świetle księżyca nabrały srebrnego odcienia. Ma bardzo nubijskie rysy.
Zasypiamy mając nad sobą niebo przykryte setkami gwiazd. Jest tak cicho, że bolą uszy.
W nocy pod obozowisko podchodzą fenki i myszki pustynne. Posilają się resztkami z naszej kolacji. Rano odkrywamy ślady małych łapek odciśniętych na piasku.
Przed świtem zrywa się silny wiatr. Naciągamy śpiwory na uszy, ale za chwilę pojawiają się natrętne muchy. A wydawało się, że to takie pustkowie… Wstajemy wraz ze słońcem. Wielka kula wyskakuje nagle zza śnieżnej góry, i szybko ucieka w górę. Czarne ptaki zrywają się do lotu. Gdzie dzisiaj spały?
Jachija rozpala ognisko a my pakujemy obozowisko. Na śniadanie jemy podpłomyki ogrzane w ogniu. Tylko my. Jachija zapatrzył się na pustynię. Mówi, że je raz dziennie.
Wracamy do Farafry podziwiając kolejne formacje skalne.
W hotelu zmywamy z siebie pustynny kurz i wychodzimy na drogę. Za chwilę ma tędy jechać autobus do Kairu.