Geoblog.pl    locatalina    Podróże    Egipt    Kair
Zwiń mapę
2004
12
kwi

Kair

 
Egipt
Egipt, Kairo
POPRZEDNIPOWRÓT DO LISTYNASTĘPNY
Przejechano 4676 km
 
W Farafra policjant pomaga nam zatrzymać zatłoczony autobus jadący z oazy Dachla. Zostały dla nas miejsca po słonecznej stronie. Przez pierwsze godziny jazdy dusimy się w pustynnym skwarze. Słońce zabiera nam resztki sił. Krajobraz nie zmienia się przez wiele kilometrów. Piach, piach, piach. Nasz zdezelowany i brudny pojazd robi tylko jeden przystanek, w czymś, co tu uchodzi za zajazd. Można coś zjeść, odpocząć w cieniu i odwiedzić mocno zapuszczoną toaletę. W rogu wielkiej zali wydzielony kącik dla modlących się. Jest południe. Prawie wszyscy podróżni chylą głowy w kierunku Mekki. Kupujemy wielkie soczyste daktyle i zajadamy je na zewnątrz, obserwując ablucje kierowców tirów. Wiadro wody i pomocny kolega, oto prysznic na pustyni. Będą jechać pół dnia zanim dotrą do miejsca, gdzie jest woda i gdzie będą mogli odpocząć. Albo zatrzymają się na drodze, usiądą w cieniu ciężarówki i zapalą sziszę. To częsty widok. Nie ma drzew. Cień dają tylko samochody.

Zjawia się grupa młodych żołnierzy, przystojnych i uśmiechniętych. Wiozą poobijaną muszlę klozetową. Przenoszą ją z miejsca na miejsce jak najcenniejszy skarb. Gapią się na mnie, jak na rzadki okaz. Jestem tu jedyną białą kobietą.

Do przedmieść Kairu docieramy po dziewięciu godzinach jazdy przez pustynię. Na skwerach i w parkach tłoczą się ludzie, gromadny piknik trwa już od rana. Świętują Szam an-Nasin (wąchanie wiatru), święto zwiastujące nadejście wiosny, wywodzące się z czasów faraonów.

W dali majaczą dumne piramidy. Długo trwa zanim autobus przedrze się na dworzec. Z każdej strony słychać klaksony, pisk hamulców, porykiwanie osiołków, muzykę, nawoływanie muezina. Niewyobrażalny ścisk i zaduch spowodowany spalinami. Mam wrażenie, że Kair jest znacznie bardziej liberalny niż turystyczna Hurghada, czy Luxor. Dużo tu pięknych dziewczyn bez chust na głowach, obejmujące się pary, pełne kawiarnie.

Razem ze mną z autobusu wysiadają dwie siostry, Francuzki. Jedna jest na wózku inwalidzkim. Świetnie sobie radzą a Egipcjanie okazują im sporo sympatii. Po chwili siedzą już w taksówce.

Marcina dopada zemsta faraona. Pędzi na poszukiwanie toalety zostawiając mnie z plecakami w tłumie ludzi i zwierząt. Po chwili my tez łapiemy taksówkę. Kierowca nie mówi po angielsku. Rysujemy mu na kartce, dokąd chcemy jechać. Kilka razy zatrzymuje samochód i pyta przechodniów o Szari Sherif. Sam nie bardzo się orientuje w tej plątaninie ulic.

Hotel Richmond znajduje się na piątym piętrze stylowej kamienicy. Stary Arab w bielutkim turbanie prowadzi nas do rzeźbionej windy. Z trudem mieścimy się w niej z naszymi plecakami. Z pokoju rozpościera się widok na ruchliwą ulicę i cukiernię na rogu. Kłębi się tam nieprawdopodobny tłum. Widocznie nie tylko w Europie jada się lody i ciastka w świąteczny dzień.

Nie starcza nam sił na nic z wyjątkiem zjedzenia kolacji w postaci zupek przywiezionych z Polski. Zasypiamy błyskawicznie.Komary miały z nas w nocy ucztę. Dopiero klimatyzacja, którą włączyliśmy nad ranem przepędziła je do ich dziennych kryjówek. Zjadamy śniadanie w recepcji, rozprawiając z sympatycznym chłopakiem z obsługi hotelu. Z przewodnikiem w ręku wyruszamy na podbój wielkiej metropolii. Bez problemu znajdujemy stację metra. Pierwsze wagony zarezerwowane są dla kobiet. Dzięki temu unikają natrętnych męskich spojrzeń i obmacywania w tłumie.

Dzielnica koptyjska znajduje się tylko cztery przystanki metrem od centrum. Kościoły stoją blisko siebie i otoczone są wysokim murem. Można tam znaleźć cień i spokój. Zaglądamy na dziedziniec Kościoła św. Jerzego, gdzie spotykamy cudaczne kozy, ze spokojem przeżuwające obiad. Odwiedzamy jeszcze Kościół św. Barbary i św. Sergiusza. Mroczne wnętrza kryją kilkaset lat historii. Dużo większe wrażenie robią na nas cmentarze- koptyjski z grobowcami wielkości domów, przyozdobionymi krzyżami uplecionymi z kwiatów i chrześcijański, pełen dostojnych, marmurowych pomników.

Wchodzimy jeszcze do Kościoła Zawieszonego. Palą się cieniutkie świeczki, przez witraże w kształcie rombów sączy się wątłe światło. Znowu się zasiedzieliśmy.

Idziemy obejrzeć najstarszy meczet Kairu znajdujący się w pobliżu i łapiemy taksówkę do Meczetu Sajidna Husajna. Kierowca znowu nie mówi po angielsku i wiezie nas do Cytadeli. Widząc tłum turystów kłębiący się przed kasami, rezygnujemy ze zwiedzania i idziemy spory kawał na Cmentarz Południowy, do Miasta Umarłych. Z piaszczystej, rudej ziemi sterczą kolorowe nagrobki – żółte, różowe, błękitne. Wydaje się, że jesteśmy sami. Nagle zza jakiejś mogiły wyskakuje dwóch Arabów. No, to się urządziliśmy – pomyślałam, mając w pamięci przygodę w Boliwii, kiedy na podobnym odludziu poczułam lufę pistoletu przy głowie. Znowu idę z aparatem przewieszonym przez szyję. Ja to się chyba niczego w życiu nie nauczę! Egipscy młodzieńcy pytają o naszą narodowość a potem zaczynają taniec z pokrzykami „Bulandi, bulandi welcome nn Egipt”. Skaczą, śmieją się i odchodzą. Stoimy oniemiali.

Chodzi za nami żebrak. Dajemy mu bakszysz i znika. To dziwne, że w takim miejscu nikt nas nie próbuje okraść. Podczas całej podróży nie spotkaliśmy się z kradzieżą. Co innego oszustwa przy wydawaniu pieniędzy. No, ale w mniemaniu Egipcjan, to jest po prostu sztuka handlowa. Jeżeli nabywca nie zauważa, to najwyraźniej jest głupi.

Na cmentarzu, kawałek dalej, toczy się zwykłe życie. Między grobowcami suszy się bielizna. Kobiety obierają warzywa na obiad. Grzebią kury. Stoją zaparkowane samochody. Około 3 miliony Kairczyków mieszka na cmentarzu. Niektóre rodziny zajmują okazałe grobowce. W mieście, gdzie jest tak dużo ubóstwa, Miasto Umarłych, to skromna, ale porządna dzielnica. Jest tu nawet elektryczność i sklepy.

Trochę niezręcznie się czujemy obserwując mieszkańców. Postanawiamy zwiedzić Kair muzułmański. Nie mając dokładnej mapy wciąż błądzimy i zapędzamy się w coraz bardziej kręte i ciemne uliczki. Ani śladu turystów, za to pełno kóz, kaczek, kotów, gołębi. Między stertami śmieci i kałużami z różnymi resztkami chodzą zakwefione kobiety z wielkimi pakunkami na głowach. Przy jakimś okienku zbiera się spora gromada. Ani chybi piekarnia. Za chwilę, kto żyw studzi chlebki na ziemi. Niektórzy pokują je na wózki i hajda w miasto. Trzeba szybko sprzedać i wrócić po następne. Handlem chlebem zajmuje się dużo dzieci. Są małe, łatwiej im wcisnąć się w mrowie ludzkie.

Na każdym kroku można kupić morwy. Wyglądają jak białe, tłuste robaki. Klucząc kilka godzin brudnymi uliczkami natrafiamy w końcu na opisaną w przewodniku ulicę Muski i Meczet Husajna. Przechodzimy przez suk z przyprawami. W powietrzu unoszą się egzotyczne zapachy i drobinki pieprzu. Zaczynamy kichać. Jesteśmy bardzo zmęczeni. Tylko szaj nana może nas uratować. Na placu przed meczetem zaczepia nas młodziutki naganiacz. Po chwili siedzimy obok niemieckiej wycieczki. Przezornie pytamy najpierw o cenę herbaty. Jedyne 10 funtów. Nasza mina powoduje, że po chwili cena spada do 5. Mówimy „malesz”, nie z nami te numery. Uznajemy, że młody biznesmen powinien pozostać przy naciąganiu turystów z bogatszych krajów i oddalamy się od kolorowego, międzynarodowego tłumu. Dwie uliczki dalej ani śladu cudzoziemców a herbata kosztuje 0,5 funta. Herbaciarnia jest stara i ma stałych klientów. Na rzeźbionych ławeczkach przysiadają starsi panowie. Obsługa bez pytania podaje im sziszę. Po podłodze pokrytej warstwą trocin przechadza się rudy kot. Delektujemy się słodkim naparem z zielonymi liśćmi mięty i wymieniamy uśmiechy z właścicielem. Nawet nie chce słyszeć o napiwku.

W sklepie naprzeciwko wybieramy sziszę. Sprzedawca nie zaprząta sobie nami głowy. Gdybyśmy byli w dzielnicy turystycznej nie odstąpiłby nas na krok. Musimy się dopominać o uwagę. Wtedy się rozpromienia i tłumaczy po arabsku technikę palenia sziszę.

Wyczerpani słońcem i kilkugodzinną wędrówką siadamy przed meczetem. Wchodzi do niego wielu mężczyzn. Zdejmują buty. Po modłach podchodza do chłopca, rozdającego karteczki z tekstem Koranu. Wokół meczetu trwa piknik. Starzy i młodzi siedzą w cieniu świątyni, piją herbatę, skubią pestki. Jedni drzemią, inni rozmawiają. Można tu kupić bęben, łańcuch z drewnianymi kulami, przypominający olbrzymi różaniec, rozmaite pachnidła.

Idziemy jeszcze na sok pomarańczowy, z daleka omijając knajpy dla turystów i rzucamy się na żer Arabom. Chcemy kupić kilka pamiątek dla rodziny. Nie mija chwila i nadpływa jakiś rekin. Niegroźny, z miejsca akceptuje naszą cenę za dwie figurki. Prowadzi nas do stryja, wuja, czy brata, który sprzedaje perfumy. Po chwili nabywamy kilka zapachów. Upał zmęczył nie tylko nas, bo sprzedawcy szybko godzą się obniżyć cenę. Albo interes idzie im tak dobre, ze nie muszą windować cen.

Rachunek z Arabami wyrównuje się w taksówce. Przepłacamy, bo już zupełnie nie mamy ochoty na targi. W hotelu krótki prysznic, parę daktyli i ruszamy na kolejną wycieczkę. Tym razem obchodzimy już tylko okolice hotelu. Jest wieczór. Na ulicach robi się chłodno. Przybywa straganów z plastikowymi okularami, bawełnianymi majtkami, długopisami Sklepy kuszą najmodniejszą kolekcją odzieży. Egipcjanki lubią frywolne ciuszki, chociaż ukrywają je pod wielkimi chustami. Są tylko dla męża.

Kolację jemy w malutkiej knajpce. Roześmiany kelner przynosi nam olbrzymie porcje kuszami i domaga się zrobienia zdjęcia.





Następnego dnia wstajemy o szóstej. Plecaki zostawiamy na recepcji i dajemy się porwać wielkomiejskiej fali. Crazy city is Kairo, mówi nam młody człowiek na przystanku autobusowym, do którego udaje nam się dotrzeć po ponad godzinnym błądzeniu. Do Gizy docieramy po 40 minutach płacąc za przejazd jedynie 25 piastrów. Zawieramy nowe znajomości. Poznajemy sympatycznego mężczyznę, który opowiada nam o swojej australijskiej żonie, dzieciach i muzyce country, której jest wielbicielem. Daje nam mnóstwo dobrych rad odnośnie zwiedzania piramid. Jedną z nich jest dostanie się na ich teren przez wejście „rządowe”. Fajnie, myślimy, czemu nie i dajemy się prowadzić do „rządowej” zajezdni dla wielbłądów. Mimo zarzekania się, że nie pozwolimy wsadzić się na grzbiet camela, po chwili już na nim siedzimy. I nie pomaga tłumaczenie, że jestem w spódnicy. Okazujemy się bezsilni wobec tutejszych praktyk marketingowych. Nasz wielbłąd jest biały, pięknie przystrojony różnokolorowymi frędzlami. Nazywa się Michael Jackson. Przez specjalne wejście prowadzi nas przewodnik na koniu. W cenie przejażdżki mają być wliczone bilety, ale nasz opiekun szybko zapomina o obietnicy. Wejście rządowe okazuje się dziurą w siatce. Musimy się tym zadowolić. Z nieba leje się żar. Mam wrażenie, że zaraz się rozpuszczę, ale wielbłądowi jest wszystko jedno. Kołysze się dostojnie na swoich długich nogach a każdy jego ruch powoduje bolesne otarcie na mojej nodze. Siedzę na wełnianej derce. Nasz przewodnik co chwila wypytuje „Are you happy?” Jasne, ciesze się, że jeszcze dycham na tej derce. Po minie Marcina widać, że najchętniej udusiłby camela i jego opiekuna. Wlecze się zwierz jak czas w niedzielę. Do piramid jeszcze kawał drogi a my przemierzamy piaszczyste skarpy noga za nogą. Zostajemy wypatrzeni prze policję. Za chwilę pędzi w naszym kierunku władza na wielbłądzie. Więc one jednak potrafią być szybkie? Władzy nie podoba się nasz brak biletów. Przestaje mu to przeszkadzać po krótkiej rozmowie z naszym opiekunem. Widocznie obiecał mu procent, od każdego VIPa wprowadzanego rządowym wejściem. Giza leży blisko ruchliwego miasta. Wystarczy wspiąć się na wzgórze by zobaczyć olbrzymią metropolię. A na pocztówkach piramidy prezentowane są, jakby znajdowały się na całkowitym pustkowiu.

Przesiadam się na konia, który okazuje się znacznie przyjemniejszym stworzeniem. Przede wszystkim się mnie słucha i nie kołysze się tak jak ten garbaty stwór.

To miejsce raczej nas rozczarowuje. Za dużo ludzi, komercji, naciągaczy. Nawet nie chce się nam zwiedzać wnętrza piramid. Robimy kilka fotek, raczej robią je nam życzliwi ludzi. Po powrocie do Polski okazuje się, że trafiamy na prawdziwych artystów. To wielka sztuka fotografować dwoje ludzi na tle piramid i w ogóle nie uwzględnić w kadrze tych ostatnich. Mamy za to na zdjęciach egipską wycieczkę szkolną. Dzieciaki ustawiały się w kolejce, żeby nam pozować. Natrafiamy na młodego sprzedawcę, który koniecznie chce nam sprzedać jakieś figurki. Mówię mu szczerze - chłopie, jestem tak zmęczona, że nawet nie chce mi się myśleć o sztuce. Zaprasza nas do siebie do domu, żebyśmy odpoczęli. Teraz pół godziny zajmuje nam tłumaczenie, dlaczego nie możemy tego zrobić.

Do Kairu wracamy autobusem. Ciężko jest połapać się w gąszczu skrzyżowań i w arabskiej numeracji, ale jak zwykle natrafiamy na pomocnych ludzi. Wysiadamy w pobliżu Muzeum Egipskiego, na które jednak zupełnie nie mamy ochoty i łapiemy taksówkę na dworzec Turgamon, żeby kupić bilety na nocny autobus do Dehab.

Załatwiamy wszystko bez problemu i siadamy na wpół żywi pod jakimś murkiem. Jest dopiero trzynasta. Nie czas na odpoczynek. Poza tym jesteśmy w miejscu, gdzie nie bardzo jest co oglądać ani tez nie ma warunków na odpoczynek. Jakieś warsztaty samochodowe, przenośne kramiki i rozkopane ulice. W kłębach spalin i kurzu maszerujemy dobre dwie godziny. W duchu powtarzamy sobie, że trzeba być kompletnym idiotą, żeby rzucić klimatyzowany, czterogwiazdkowy hotel w Hurghadzie i wybrać sport wyczynowy, czyli kairskie przełaje. Znajdujemy stację metra dojeżdżamy do centrum i wchodzimy do jakiejś snobistycznej kawiarni. Pełno tam egipskich biznesmenów. Wielu z nich siedzi w towarzystwie kobiet. Rzecz niespotykana w innych miejscach w Egipcie. Zamawiamy kawę, tort czekoladowy i obserwujemy ulice. Jesteśmy w shoping centem. Eleganckie wystawy z najnowsza kolekcją odzieży a obok nich przemykają zakwefione kobiety. Nie wszystkie. Niektóre maja tylko chustę. Skromność, ale starannie wystudiowana. Większość chust z bardzo dobrych materiałów upięta jest fikuśnymi szpilkami. Błyskają złote różyczki, perełki, koraliki. Kobiecość bije z dodatków – rękawiczek, torebek, budzików i starannego doboru kolorów. Chusty mienią się odcieniami i zawsze idealnie harmonizuja z resztą stroju.

Dochodzimy do Midon Ataba i wchodzimy do parku. Dziwi nas, że jesteśmy zupełnie sami. Rozkładamy się na ławce i posilamy chlebem. Za chwilę wyprasza nas z tego raju uśmiechnięty Arab. Park jest zamknięty. W bramie natrafiamy na starszego pana z aktówką. Odbywamy z nim dłuższą pogawędkę na temat atrakcji Kairu, kuchni egipskiej, książek. Dozorca cierpliwie czeka z kluczami w ręku. Jeszcze nie widziałam Egipcjanina, który się złości.

Do Cytadeli, w której ma się odbyć wieczorny pokaz tańca sufich postanawiamy ambitnie dotrzeć autobusem. Znamy numer (160), który napisaliśmy sobie cyframi arabskimi i zaczepiamy tubylców, żeby znaleźć właściwy przystanek. Znajdujemy się, przy jakimś wielkim placu, gdzie praktycznie, co parę metrów zatrzymują się autobusy. Pierwszy zaczepiony przechodzień mówi nam, że trafiliśmy doskonale, bo właśnie zaraz będzie jechał nasz pojazd. Skoro tak, to czekamy, 10, 20, 30 minut. W tym czasie mija nas z tysiąc autobusów, a każdy zostawia na nas warstwę kurzu. W końcu zagadujemy, jakiegoś staruszka, z doświadczenia wiemy, że Ci są najbardziej kompetentni. Ten każe nam iść na drugą stronę placu. Idziemy. Czekamy. 10, 20, 30 minut. A autobusy sobie jeżdżą. Kolejny starszy pan wskazuje nam następny przystanek. Znowu 10, 20, 30…Marcin się łamie i chce brać taksówkę, ale ja się upieram niczym egipski osioł. Teraz to już sprawa honorowa. Kolejny przechodzień, każe nam ustawić się razem z tłumem oczekujących. Na dany znak mamy szybkio biec za nim. Podjeżdża autobus, dostajemy znak i biegniemy. To nie koniec pułapek. Do pojazdu trzeba wskoczyć, bo on ani myśli się zatrzymać. Czujemy się, jak komandosi w akcji. Wskakujemy. Widzimy podziw w oczach naszego kompana. Wszelkie niedogodności związane z łapaniem autobusu rekompensują ludzie wewnątrz niego. Zagadują, ustępują miejsca, uśmiechają się. Jakoś kobieta z dzieckiem na ręku pyta, czy mogę dać jej trochę wody, bo jej potomek jest spragniony. Podaję jej butelkę. Po chwili mamy już dwudziestu nowych przyjaciół. Wszyscy pilnują, żebyśmy wysiedli we właściwym miejscu.

Jeżeli jest się odpornym na kurz, spaliny, ścisk i upał oraz lubi się sportowe wyczyny to gorąco polecam kairską komunikację miejska, w szczególności autobusy. Podróżowanie metrem jest bajecznie proste. Nie sposób się zgubić, trzeba się tylko przyzwyczaić do ciekawskich spojrzeń.

Kair jest nieprzewidywalny. W ciągu sekundy dzieje się tu milion rzeczy. Osiemnaście milionów spraw! Żebracy i biznesmeni, kozy, śmiecie, eleganckie knajpy i setki lat historii. Kompilacja, która potrafi nieźle zmęczyć, ale i zachwycić.

Żeby być kierowcą w Kairze, to się trzeba tu urodzić. Jeździ się bardzo szybko. W zasadzie nie obowiązuję reguły. No chyba, że klakson, albo machanie ręką przez okno. Jezdnią suną tysiące czarno-białych taksówek, osły, eleganckie auta i pokiereszowane gruchoty. Przy czym tych ostatnich jest zdecydowanie najwięcej.

Przechodzenie na drugą stronę ulicy wymaga wysokiego poziomu determinacji i odwagi. Pomimo przejścia dla pieszych samochody nawet nie zwalniają. Trzeba wykorzystać moment, kiedy robi się korek i szybko urządzić sobie slalom gigant między pojazdami. Pocieszający jest fakt, że korki robią się na okrągło. Tanie paliwo (1l – 1 funt), powoduje, że kto tylko może i ma czym, ten jeździ. Przez to Kair dusi się we własnych wyziewach. Taksówki kursują na okrągło, bez względu na to, czy mają pasażerów.

Na ulicach sadowią się ci, którzy obnażają swoje kalectwo, mogą trochę zarobić. Czasami trudno przejść chodnikiem. Zdawać by się mogło, że bieda przytłacza tych ludzi. A jednak jest inaczej. Dużo tu wesołych ludzi. Cieszą się z drobiazgów. Jechaliśmy dzisiaj windą wraz z dozorcą, starym Arabem. Jechał na najwyższe piętro naprawić jakąś usterkę. W dłoni trzymał zardzewiałe kolanko i rurkę. Zaczął w nią dmuchać i podśpiewywać. Już była muzyka i powód do radości.

Do Cytadeli docieramy przed szóstą wieczorem, do pokazu została nam jeszcze godzina. Powoli schodzą się turyści – przeważają Japończycy, ale są też Francuzi, Niemcy, Włosi. Występy Sufich odbywają się dwa razy w tygodniu, pod warunkiem, że zespół gości w Kairze. Mamy szczęście. W przewodniku zaznaczono, że należy być dużo prędzej, bo do środka może wejść niewielka grupa osób. Dlatego wokół daje się odczuć nerwowe napięcie. Pół godziny przed występem podjeżdża klimatyzowany autokar wypchany emerytowanymi turystami z zachodniej Europy. Ochrona otwiera bramę, żeby go wpuścić. Oczekujący na placu plecakowi turyści wpadają we wściekłość. Nie będzie burżuj pluł im w twarz i dostawał się na koncert bez kolejki. Robią blokadę i nie wpuszczają autobusu. Ochrona się poddaje i równocześnie wpuszcza wszystkich. Rozpoczyna się wyścig. Plecakowicze zwyciężają!

Salka w Cytadeli ma świąteczny wystrój. Delikatne światła, bufet, krzesełka z obiciami. Pokazy tańca są sponsorowane przez kościół. Wejście jest bezpłatne.

Spektakl rozpoczyna się od koncertu. Sufi ubrani w długie białe szaty, z oryginalnie upiętymi turbanami grają coś bardzo rytmicznego na kilku bębnach, fujarce i czymś w rodzaju miniaturowych talerzy. Mężczyzna grający na nich jest pełen ekspresji i radości. Do stałych elementów gry dodaje zaimprowizowaną pantomimę, rozśmieszając publiczność. Szczupły Nubijczyk grający na bębnie zadziwia nas możliwościami tego instrumentu. Głaszcze go drapie klepie, wydobywając z niego dźwięki, o których nam się nawet nie śniło. Największe wrażenie robi na nas taniec. Jeden z tancerzy, ubrany w kilkuwarstwową, wielokolorową spódnicę kręci się wokół własnej osi przez około 20 minut. Oddzielnie wiruje materiał, oddzielnie ciało tancerza, oddzielnie głowa. Na jego twarzy maluje się mistyczne uniesienie. Instrumenty wprowadzają go w trans a my patrzymy, jak zahipnotyzowani. Tancerz pozbywa się po kolei warstw spódnicy. Robi z nich baldachim nad własną głową, nie przestając wirować. Towarzyszący mu muzycy wykonują szybkie obroty grając równocześnie na swoich instrumentach. Sufi poprzez taniec jednoczą się z bogiem. Są przekaźnikami jego łaski, co symbolizuje jedna ręka skierowana do góry i druga skierowana ku dołowi. Oznacza to, że nic nie zatrzymują dla siebie. Wszystko przekazują ziemi i innym.Popis Sufich jest mistrzowski. Piekielnie trudny i bosko doskonały.

Wychodzimy na dziedziniec Cytadeli i podziwiamy przepięknie oświetlone kopuły meczetów. Jest tu teraz tak spokojnie i cicho. Łapiemy taksówkę, wpadamy do naszego hotelu na krótki prysznic. Dziwię się, że spływa ze mnie czarna woda, jednodniowy ślad Kairu. Kolejna taksówka i około północy jesteśmy na dworcu Turgaman. Jutro będziemy w Dahab. Opuszczamy Kair, choć jeszcze nawet nie zaczęliśmy go poznawać.
 
POPRZEDNI
POWRÓT DO LISTY
NASTĘPNY
 
Komentarze (0)
DODAJ KOMENTARZ
 
locatalina
Katarzyna Gapska
zwiedziła 8.5% świata (17 państw)
Zasoby: 124 wpisy124 1 komentarz1 5 zdjęć5 0 plików multimedialnych0
 
Moje podróżewięcej
30.01.2009 - 30.01.2009
 
 
20.03.2003 - 22.04.2003
 
 
04.04.2004 - 20.04.2004