Zaczyna się pechowo. Mam 38 stopni gorączki i nie mogę wstać z łóżka. Marcin wszystko pakuje sam i trochę się złości. Dom wygląda jak wielkie pobojowisko. Wszędzie leżą porozrzucane książki, filmy do aparatu, lekarstwa i ubrania. Jak to wszystko zmieścić do dwóch plecaków?
Uczestnicy wyprawy nie mają najlepszych nastrojów. Mirek boi się tego, co przepowiada mu horoskop. Ja boje się długiego lotu. Marcin boi się, że nie zdąży wszystkiego perfekcyjnie zapakować. Na dodatek nasze rodziny i znajomi, wydzwaniają do nas, jakby się zmówili. Żegnają nas, na wypadek, gdybyśmy mieli już nie wrócić, jakbyśmy jechali na wojnę z Irakiem. Tłumaczymy spokojnie, że będziemy rozsądni a Peru i Boliwia nie biorą udziału w działaniach wojennych. Od kilku dni namawiani jesteśmy do rezygnacji z podróży. Argumenty są różne - bo tam kradną (jakby u nas nie kradli!), pełno chorób (właśnie choruje w Polsce!) i na pewno nas pobiją …hmm.
***************
Jesteśmy w samolocie do Limy. Jest duży i przestronny. Stewardesy roznoszą słuchawki i prasę. Przed nami 10 godzin lotu.
Humory dopisują. Panowie żartują, że są w raju, bo piją piwo nad chmurami.
Jeszcze przed chwilą byliśmy w Amsterdamie a teraz wielka maszyna zawieźć nas ma na inny kontynent. Lotnisko stolicy Holandii robi wrażenie swoja wielkością i dobrą organizacją. Z Warszawy wylecieliśmy bardzo wcześnie, byliśmy zbyt zaspani na aktywne zwiedzanie. Ulokowaliśmy się na wygodnych fotelikach i obserwowaliśmy niezwykły tygiel kulturowy. Przestrzenne, jasno oświetlone hale mieściły wielonarodowościowy tłum. Tak blisko Polski a tak inaczej. Jakiś spokój pomimo pośpiechu i ład mimo różnorodności. Nagle polskie problemy zostają daleko w tyle.
Na pokładzie bardzo międzynarodowe towarzystwo. Peruwiańczycy zwracają nasza uwagę niskim wzrostem i ciemną karnacją. Obsługa bardzo o nas dba. Co chwile roznoszone są napoje lub posiłki, dostajemy poduszki i koce, możemy wybierać z wielu kanałów muzycznych i filmowych.
Pierwsza niespodzianka czeka nas po 10 godzinach lotu– lądujemy na wenezuelskiej wyspie Boneire. Tak to jest, jak się nieuważnie czyta informacje. Wypatrywaliśmy przez okno gór i dżungli a tymczasem samolot schodził coraz niżej nad piaszczystą wysepkę. Nie zgadzało się to z naszym wyobrażeniem Peru.
Samolot tankował paliwo na dalszy lot do Limy a my zostaliśmy zaproszeni na mały spacer. Wyszliśmy na rozgrzaną płytę lotniska. Buchnęło wilgotne powietrze o temperaturze niespodziewanej dla nas o tej porze roku. Rachityczna palemka chwaliła się jedynym orzechem kokosowym, który urodziła. Zostaliśmy zagonieni do poczekalni dla pasażerów. Krągłe ciemnoskóre panie z obsługi lotniska wręczyły nam plastikowe bileciki tranzytowe, które trzeba było zwrócić przy wychodzeniu z terminalu. Na miejscu nie było zbyt ciekawie, tłum ludzi stłoczonych w stosunkowo małym pomieszczeniu, kilka telewizorów, mini-restauracja i kilka drobnych sklepików. Zmieniono załogę. Tym razem obsługiwało nas dwóch przystojnych stewardów.
W Limie wylądowaliśmy około drugiej w nocy czasu polskiego (20-tej czasu miejscowego), więc nasza percepcja była już mocno przytępiona. Stolica Peru przywitała nas zapachem spalin, moczu, pieczonego chleb i czegoś niezidentyfikowanego.
Po przejściu przez wszystkie kontrole wyszliśmy na parking przez lotniskiem. Od razu obstąpili nas hałaśliwi naganiacze oferujący taksówki. Po raz pierwszy miałam okazję wypróbować swój hiszpański. Uczyłam się tylko pół roku a tu przyszło mi negocjować w rozkrzyczanym tłumie. Wspierał mnie Piotr wykłócając się po angielsku. Wsiedliśmy do dwóch taksówek, które za 5 dolarów miały nas zawieść do hotelu Espana, gdzie przez Internet zarezerwowaliśmy pierwszy nocleg. Miały…, bo na miejscu okazały się dwa razy droższe. Piotrek uniósł się ambicją i nie pozwolił, abyśmy ponieśli stratę już na początku podróży. Wykłócał się z nimi przed hotelem, aż zjawiła się zaintrygowana krzykami obsługa. Odpuściliśmy dwa dolary, żeby pokazać, że nie o forsę w tym wszystkim chodziło.
Hotel może i miał kiedyś styl kolonialny, w tej chwili trzeba było doszukiwać się śladów jego świetności. Na ścianach wisiały „dzieła sztuki”, hol tonął w sztucznych kwiatach. Na dachu odnaleźliśmy mały ogród i ślady po dawnej ptaszarni - jakieś małe ptaszki w klatkach. Rozlokowaliśmy się w pokojach, zastanawiając się, jak wytrzymamy tu bez klimatyzacji. O ile okratowane okna naszego pokoju wychodziły na korytarz i zapewniały jakiś kontakt z powietrzem, o tyle Mirek i Piotrek trafili do pomieszczenia 2 na 2 metry, bez okna i wentylacji. Teraz jednak było nam to już obojętne. Niezrażeni brakiem zamków w drzwiach, kotami z kurzu i zimną wodą padliśmy na łóżka, próbując przestawić się na inną strefę czasową.