QUITOS
26 marca 2003 roku (środa)
Wstaliśmy około czwartej rano, żeby zdążyć na poranny samolot. Umówiliśmy się z właścicielką taksówki, która wczoraj wiozła naszą szóstkę, że będzie czekała na nas o piątej przed hotelem Espana. Widocznie zapomniała. Przy wyjściu przysypiali na szczęście dwaj senores w starych wozach, którzy ochoczo zgodzili się nas zawieść. Nasz coche dziwnie piszczał podczas hamowania i zakrętów, miałam wrażenie, że nie wytrzyma kolejnego manewru. Wiózł nas przez brudne i smutne przedmieścia Limy. Mimo tak wczesnej pory po ulicach chodziło już wiele osób, większość kończyła swą mroczną, nocną zmianę. Barrios pobres rozciągają się na obszarze wielu kilometrów. Lima w ostatnich latach rozrosła się do dziewięciomilionowej metropolii. Ludzie ze wsi migrowali do stolicy w poszukiwaniu lepszego życia. Teraz zamieszkują dzielnice papierowych domów, bez prądu, bez roślin, bez nadziei.
Lot opóźnił się o godzinę, jak się później przekonaliśmy, było to tutaj normą. Na pokładzie samolotu Trans Peru, poczęstowano nas sokiem i chipsami. Przewoźnik zapewnił nam dodatkową atrakcję w postaci międzylądowania w Pucallpie.
Amazonia z wysokości 3 tysięcy kilometrów wyglądała urzekająco. Liczne dopływy rzeki tworzyły fantazyjne zygzaki. Od ciemnej zieleni drzew odcinały się jasne plamki chmurek. Trafiliśmy na ładną pogodę.
Lotnisko w Iquitos przywitało nas niemiłosiernym upałem i wilgotnością. Miałam wrażenie, że płyta lotniska zaraz się rozpuści. Gdyby nie lekkie kołysanie palm, byłabym pewna, że powietrze stoi w miejscu.
Ponieważ marzec jest miesiącem mało turystycznym, byliśmy jedynymi obcokrajowcami, którzy przylecieli do tego miasta w sercu dżungli. Siłą rzeczy stanowiliśmy dla tubylców jedyną szansę na zarobek. Nie zdążyliśmy zaciągnąć bagażów z taśmy a już otoczeni byliśmy przez krzykliwą gromadę drobnych i ciemnoskórych postaci. Zrobił się straszny harmider. Usługodawcy przekrzykiwali się jeden przez drugiego. Każdy miał nam do zaoferowania coś niezwykle atrakcyjnego, a to hotel, a to wyprawę do puszczy amazońskiej, a to taksówkę. Przytłumieni nieznośną duchotą i podróżą staliśmy z niewyraźnymi minami, próbując odgonić się od natrętów. W końcu interweniowała miejscowa policja, eskortując nas do taksówki z licencją. Podobno. W ostatniej chwili do samochodu wskoczył krępy, około 40-letni osobnik w czapce z daszkiem. Powiedział, że będzie nas pilnował, zaprowadzi nas do dobrego hotelu i zorganizuje najlepszą wyprawę do dżungli. Nasza asertywność rozpuściła się w równikowej temperaturze, nawet nie protestowaliśmy. Julio – bo tak się nazywał nasz towarzysz, zaprowadził nas do hostelu Tocna, położonego przy ruchliwej i bardzo hałaśliwej ulicy. W recepcji przywitała nas pulchna chica w różowej koszulce na ramiączka i krótkich spodenkach, eksponujących jej okrągłe pośladki. Przerwaliśmy jej oglądanie serialu. Telewizor ryczał na cały regulator, ale i tak nie zagłuszał hałasu, jakie robiły motorowe riksze, jeżdżące po ulicach Iquitos w niezliczonych ilościach. Dostaliśmy dwa trzyosobowe pokoje z łazienkami. Zaopatrzone były w wielkie wentylatory mieszające powietrze przez całą dobę, żaden nie miał okna, jedynie prostokątne otwory z siatkami przeciw owadom wychodzące na obdrapany i wilgotny korytarz. Łazienka nie miała drzwi, ze ściany wystawał mocno zardzewiały hydrant, który szumnie nazywany tu był prysznicem. Nam wystarczył.
Julio zawiózł nas do agencji turystycznej, w której pracował. Siedziałam z nim na rozlatującym się motorze i zastanawiałam się, czy można mu ufać. Bez odrobiny zaufania, wyprawa zamieniłaby się w koszmar podejrzliwości i strachu przed czarną naturą ludzką. Niektórych to dopadło, niestety.
W ciasnym pomieszczeniu agencji załatwiliśmy wszystkie formalności na następne cztery dni – kupiliśmy bilety powrotne go Limy, zapłaciliśmy za wyprawę do dżungli i kalosze niezbędne do chodzenia po puszczy. W końcu mogliśmy obejrzeć miasto.
Iguitos, to największe miasto w peruwiańskiej dżungli i stolica departamentu Loreto. Dostać się do niego można drogą powietrzną lub wodną, płynąc kilka dni dorzeczami Amazonki. Miasto jest praktycznie odcięte od reszty kraju i może dlatego wydaje się w niczym niepodobne do innych peruwiańskich miast. Zabudowa jest tu niska, jedynie przy głównej ulice i Plaza de Armes stoją murowane, pokryte mozaikami rezydencje – ślad dawnego, kauczukowego bogactwa. Im dalej od centrum tym więcej chałupek krytych liśćmi palmowymi, bosonogich dzieci i chudych kurczaków. Hałas, jaki robią riksze, konstruowane z tego, co znalazł właściciel, jest wprost zabójczy. Po kilku minutach w głowie zaczyna się kręcić, nie wiadomo, czy od nadmiaru spalin, ryku silników, czy upału. Znużeni formalnościami i słońcem usiedliśmy w cieniu palmy na głównym placu, gapiąc się na jedyną atrakcje turystyczną miasta- Casa de Herro (żelazny dom) zaprojektowany przez Eiffla. Miałam wrażenie, że na ścianach budynku można usmażyć jajka, takie były gorące.
Mimo tego, że Iquitos ma 400 tysięcy mieszkańców, wiadomości rozchodzą się tu równie szybko, jak na wsi. Zaczepiani pytaniami tubylców, czy to my jesteśmy ta szóstka gringos, która dzisiaj przyleciała, dowlekliśmy się na nabrzeże Amazonki.
Rzeka ma barwę szarobłękitną, z jasnozielonymi plamami roślin, przypominającymi rzęsę. Tuż przy brzegu wybudowano domki na palach, o konstrukcji tak kruchej, że wydają się niezdolne do wytrzymania silniejszego podmuchu wiatru. Drewnianym mostkiem przeszliśmy do zespołu kilku chat, stanowiący coś w rodzaju centrum handlowego. Przez szpary miedzy palami widać był wielką rzekę. Handlujący nie byli nachalni. Niektórzy przysypiali w hamakach, inni przyglądali się z zainteresowaniem naszym bladym twarzom. My z kolei gapiliśmy się na dziewczyny niezwykłej urody, które spoglądały z mostku na rybki pływające w mętnej wodzie. Panowie wymienili porozumiewawcze spojrzenia.
Popołudnie było senne. Usiedliśmy na ławce przyglądając się rzece. Zaczepił nas chłopak w okularach. Wcześniej kilkakrotnie przechodził koło nas, za każdym razem zwracając uwagę swoją energią i uśmiechem. Okazał się lekarzem z Hondurasu, studiował tutaj choroby tropikalne. Zadziwił nas swoją wiedzą o Polsce. My o Hondurasie wiedzieliśmy znacznie mniej. Dostał od nas 2 złote na pamiątkę, bo kolekcjonował monety.
Wieczorem upał zelżał. Tłoczno zrobiło się na uliczkach. Wrzaskliwe riksze, niczym wielki muchy, świeciły swoimi lampami-oczami. Kramiki z owocami kusiły kolorowymi nieznanymi smakami. Kobiety moczyły aguaje w plastikowych miskach. Po godzinie twarda, brązowa, przypominająca łuski szyszki skóra zejdzie i odsłoni żółty miąższ. Owoc zawiera podobno żeński hormon i nie mogą jeść go kobiety w ciąży, a poza tym es muy bueno contra la obecidad (jest dobry na otyłość)- jak twierdził Julio. Już nigdzie w Peru nie spotkaliśmy aguaje.