Geoblog.pl    locatalina    Podróże    Peru i Boliwia    płyniemy Amazonką
Zwiń mapę
2003
27
mar

płyniemy Amazonką

 
Peru
Peru, Iquitos
POPRZEDNIPOWRÓT DO LISTYNASTĘPNY
Przejechano 13514 km
 
Dzień rozpoczął się dość niefortunnie. Jedliśmy właśnie śniadanie w „Paulinie”, kiedy podszedł do nas policjant w towarzystwie jakiegoś senora, który intensywnie gestykulując tłumaczył nam, że Julio, z którym udajemy się do dżungli nie ma licencji. Policjant potakiwał i wydawał się bardzo zatroskany naszym losem. Poinformował nas, że Julio nie ma własnej agencji i że policja nie jest w stanie zapewnić nam bezpieczeństwa ani tego, że Julio nas nie wykiwa. W tym momencie dosyć mocno się przestraszyliśmy. Istniała przecież coraz realniejsza obawa, że nasz niedoszły przewodnik zgarnął pieniądze i już się więcej nie pokaże. Poprosiliśmy policjantów, żeby zaczekali z nami na jego przybycie do hotelu. Zbyszek przyznał się, że od początku cała ta historia nie podobała mu się i że jego zdaniem możemy się już pożegnać i z pieniędzmi i z wyjazdem do dżungli.

Poprzedniego dnia Julio zorganizował nam bilety lotnicze do Limy i jeszcze wyciągnął od nas 20 dolarów na, jak stwierdził, podatek od pobytu w dżungli, czyli amazońską opłatę "klimatyczną". W tym momencie wyglądało na to, że trafiliśmy na hochsztaplera, który wyssał z nas maksimum kasy, po czym ulotnił się z nią bezszelestnie.

Wróciliśmy do hotelu w minorowych nastrojach. W hotelowym holu czekało już na nas dwóch panów z policji turystycznej. No, takiej troski to się nie spodziewaliśmy. Kiedy o umówionej godzinie zjawił się Julio, zgarnęli go na komisariat. Jakoś nie wyglądał na specjalnie zmartwionego, w przeciwieństwie do nas. Myśleliśmy o straconym czasie i pieniądzach.

Wrócił po godzinie, uśmiechnięty i tryskający optymizmem, wyjaśniając nam, że wszystko jest w najlepszym porządku i tylko konkurencja nie może przeżyć jego sukcesu związanego ze zgarnięciem jedynych turystów w mieście.

Wsiedliśmy do hałaśliwych riksz i pojechaliśmy na przystań nad Amazonką, podzieliwszy się przedtem się na 3 grupy. Porwał nas strumień ryczących maszyn. Na miejscu okazało się, że zgubiliśmy rikszę z Marcinem i Piotrem. O rany, porwali dwóch gringo! Po pół godzinie okazuje się, że nikt nie chciał ich porwać a jedynie rikszarz przez pomyłkę zawiózł ich na lotnisko.

Długo trwa załadunek prowiantu i naszych plecaków na starą barkę. Wraz z nami, oprócz Julia, jedzie kucharz Richardo, jego żona i dwoje dzieci, siostrzeniec Julia Percy, były zawodnik drużyny juniorów w Alianza Lima oraz kury w wiklinowym koszu. Te ostatnie przeznaczone na rzeź z naszego powodu.

Amazonka jest wielka. Czasami ginie nam z oczu drugi brzeg. Woda jest mętna, miejscami brunatna, miejscami czarna. Podróż wydaje się przyjemnym relaksem po upalnym piekle panującym w Iquitos.

Płyniemy spory kawałek w dół rzeki, prawdopodobnie około 60-70 km. Podczas rejsu Julio co jakiś czas opowiada nam o tych terenach. W regionie Timicuro, oddalonym od Iquitos o około 70 km, mieszka 65 rodzin Yagua Indians, w których żyłach płynie krew kanibali. W każdej jest przeciętnie 6-8 dzieci, których duże brzuchy i uśmiechnięte buzie rzucały się w oczy ilekroć nasz łódka podpływała do brzegu. Dorośli trudnią się uprawą kukurydzy, manioku i owoców. Obie płcie namiętnie oddają się rozrywce w postaci gry w piłkę, ale o tym potem.

W pewnym momencie z głównego nurtu rzeki skręciliśmy w małą zatoczkę, w której przez kilkadziesiąt metrów nasza łódź musiała się przebijać przez gęste sitowie. Po paru minutach dotarliśmy do brzegu Timicuro Isla. Obozowisko składało się z kilku bungalowów i owalnego budynku służącego za stołówkę, stąd prowadził wąski korytarz do kuchni i do pomieszczeń, w których mieszkali nasi gospodarze.

Rozlokowaliśmy się w chatkach krytych liśćmi palmowymi i z niepokojem patrzyliśmy na prysznic, po którym spacerowały małe jaszczurki. Z kranu leciała woda prosto z Amazonki a wraz z nią glony i różne żyjątka.

Do naszych drewnianych bungalowów wchodziło się po schodkach na werandę, na której rozwiesiliśmy sobie hamaki.

Na środku obozowiska rosło kilka drzew, a na jednym z nich siedziała piękna kolorowa papuga ara. Ara była straszliwie leniwa, nie ruszała się ze swojej gałęzi, schodziła niżej jedynie na posiłki przygotowywane dla niej przez jedną z kobiet. Jedynym jej zajęciem było wydawanie z siebie przenikliwego guaaaaaaaaaaaaaap.

Po przybyciu i pobieżnym rozpakowaniu się udaliśmy się na krótką przechadzkę w po okolicy, delektując się widokiem rajskich owoców: bananów, pomarańcz i cytryn oraz opędzając się od chmary uporczywych moskitów. Już wkrótce mieliśmy się przekonać, że w walce z nimi stoimy na straconej pozycji.

Po obiedzie złożonym z kurczaka, sałatki z awokado, bananowych chipsów i plastrów ananasa, wsiedliśmy do łodzi motorowej, aby zrobić dalsze rozpoznanie terenu. Obserwowaliśmy życie rzeki i jej mieszkańców. Z każdej strony dało się słyszeć odgłosy mieszkańców dżungli. Co rusz przelatywały kolorowe ptaki, z wody wyskakiwały kolorowe rybki, w szuwarach kryły się gniazda z pisklętami. Julio co chwilę zatrzymywał łódź i opowiadał nam o dżungli, tutejszych plemionach indiańskich, zwierzętach i roślinach. Po krótkiej podróży docieramy do indiańskiej wioski, w której przywitali nas indianie Yagua, rdzenni mieszkańcy tych terenów. Jak się dowiedziałem, w stroje ludowe (czyli spódniczki z trzciny) ubierają się tylko dla potrzeb turystów, a na codzień noszą bardziej "cywilizowane" ubrania. Wystarczyło zresztą zajrzeć w okoliczne krzaki, żeby dostrzec w nich porozrzucane szorty i bawełniane T-shirty. Yagua mówią w swoim własnym, niezwykle trudnym języku o tej samej nazwie. Odmawiają uczenia się języka hiszpańskiego i wykazują niemal zupełną obojętność wobec czegoś, co my nazywamy "cywilizowanym sposobem życia". Jedynie wódz plemienia przeciętnie raz w tygodniu, korzystając z łodzi motorowej, płynie do Iquitos by zakupić jedzenie i inne ważne dla życia Yagua rzeczy. Reszta plemienia nie rusza się z miejsca. Liczą około 3900 osób w ponad 30 wspólnotach, mieszkają na terytorium rozpościerającym się od Iquitos w prowincji Loreto (na północ od Indian Shipibo) aż do miejscowości Leticia w Kolumbii. Specjalizują się w rękodzielnictwie. Są uzdolnionymi rzemieślnikami. Mężczyźni wyrabiają piękne figurki zwierząt z drewna, ozdobne dmuchawki oraz łuki i strzały. Od strony ekonomicznej są samowystarczalni. Uprawiają zboża, polują i łowią ryby. Ich gościnność i towarzyskość wobec turystów i obcych również jest źródłem potrzebnych pieniędzy. Sprzedając ręcznie wykonaną broń mieszkańcy wioski dostają pieniądze bardzo potrzebne np. do zakupu lekarstw. Ciekawostką jest to, że są w prostej linii potomkami kanibali. Byliśmy w czymś na kształt skansenu, a przynajmniej sprawiało to wrażenie miejsca przygotowanego z myślą o turystach. Na plaza major, czyli kawałku udeptanej ziemi stał olbrzymi szałas kryty suchymi liśćmi palmowymi i kilka wiat, w których Indianie wyeksponowali produkty na sprzedaż – naszyjniki z zębów piranii, torby z włókien jakiś roślin, koraliki z ziaren. Powitali nas wódz plemienia, kilka kobiet w topless oraz ich dzieci. Z okazji naszego przybycia przystroili się w sukienki z trawy i pomalowali twarze czerwoną farbą. Udało nam się podsłuchać jak Julio negocjował z wodzem cenę za widowisko, jakie dla nas przygotowali. Zdaje się, że skończyło się na 20 solach. Gościnność okazała się wyraźnie przekalkulowana. Wódz dumnie przechadzał się po placu, wypinając okrągły brzuszek i łaskawie pozwalając się fotografować. Posiadał sporych rozmiarów dmuchawę, z której bezbłędnie trafiał w oddalony o jakieś 10 m słupek. Po nim przyszła kolej na nas. Dmuchaliśmy z różnym skutkiem, ale dobrze się przy tym bawiąc. Po konkurencji sportowej przeszliśmy do zakupów. Nabyliśmy trochę drobiazgów takich jak koraliki, zęby piranii służące do ostrzenia strzałek w dmuchawkach, oraz różne inne fajne ozdoby. Na koniec Marcin ofiarował kobietom i dzieciom kilka swoich tczewskich długopisów, a Piotrek uroczyście przekazał dwie czapeczki z napisem "Polityka". Indianki wydawały się być bardzo zadowolone z prezentów, podobnie jak ich dzieciaki. Spotkanie przebiegałoby bez zakłóceń, gdyby nie plaga komarów, które dopiero zaczynały pokazywać nam, do czego są zdolne. Było to jedynie preludium ich złowieszczej działalności. Najgorsze miało dopiero nadejść podczas spaceru po dżungli. Następnie Julio zabrał nas do indiańskiego gospodarstwa. Tu dopiero odkryliśmy prawdziwe uroki amazońskiego życia. Domki zbudowane były na palach. Miało to stanowić ochronę przed zmieniającym się poziomem wody w rzece i przed dzikimi zwierzętami. Do domu wchodzi się po palu z nacięciami. Dom skład się zazwyczaj z dwóch pomieszczeń. W jednym przygotowuje się posiłki, tam jest palenisko i miejsce na składowanie bananów i manioku, w drugim są posłania dla licznej rodziny. W jednej z takich chatek spotkaliśmy młodą dziewczynę, która gestem zaprosiła nas do środka. W kącie izby wiercił się leniwiec. Pozwolił się wziąć na ręce i cierpliwie pozował do zdjęć. Z miejsca chwytał każdego z nas swymi długimi ramionami za szyję i nie chcąc nas potem puścić. Miał przy tym na pysku nieustająco dobrotliwy, lekko kpiący uśmieszek. Spotkaliśmy też małą małpka, włochatą i trochę śmierdzącą.

Mając w planie kolejną atrakcję przygotowaną przez Julia wsiedliśmy do łódki i wyruszyliśmy w dalszą drogę.

Teraz płynęliśmy łodzią i podziwialiśmy kolorowe ptaki, małpy, kameleony i wąsate ryby Zapadał zmierzch, komary z zaciętością atakowały nasze blade ciała. Nagle, wprawne oczy naszych towarzyszy podróży wypatrzyły coś ciekawego w ciemniejącej rzeczywistości. Wśród krzaków, bananowców i palm biegały drobne postaci. Mężczyźni nie mogli się mogliśmy się mylić. Tubylcy grali w piłkę. Jęknęłyśmy z Asią, ale było już za późno. W planie mieliśmy chyba w tym momencie wizytę u łowcy węży, ale on mógł w tym momencie poczekać. Julio został z miejsca wysłany do tubylców celem wynegocjowania warunków, na jakich miałby odbyć się nasz mecz. Okazało się, że Indianie, w wieku wahającym się od lat kilkunastu do kilkudziesięciu, ochoczo przystali na nasza propozycję. Ustaliliśmy, że gramy dwa razy 20 minut, co jak na potworny upał i nasze problemy aklimatyzacyjne było dla nas aż nadto. W razie przegranej mieliśmy przekazać naszym przeciwnikom partię długopisów z Polski, które od początku wyprawy Marcin taszczył w plecaku. W końcu nigdy nie wiadomo, kiedy mogą się przydać. Zawodnicy z Polski zdjęli obuwie, żeby nie pokopać naszych nowych przyjaciół, zwłaszcza, że wagowo i wzrostowo przewyższali ich kilkukrotnie. Murawa „stadionu” była wysoka, gęsta i nieco wilgotna, dlatego grając boso nie byli w stanie zaprezentować pełni piłkarskich. Światła bramek wykonanych z dwóch palików wychodziły na soczyste palemki. Piłka była gumowa a po „stadionie” biegały kuty.

Ja miałam za zadanie uwiecznić wszystko na kamerze video. Niestety przez większość spotkania nie byłam w stanie połapać się w meandrach gry. Udawało mi z reguły odróżnić zawodników naszej drużyny od "obcych", aczkolwiek w kwestiach dotyczących strzelania bramek wypadło to już nieco gorzej. W pewnym momencie stanęłam przed poważnym dylematem, kto właściwie właśnie strzelił bramkę: my im czy oni nam?! Nasi wygrali po dramatycznym boju 4:0, jednak indiańscy przeciwnicy nie byli specjalnie zdruzgotani. Bez przerwy się szeroko uśmiechali. Po skończonym meczu przekazaliśmy im długopisy wywołując na ich twarzach jeszcze szersze uśmiechy. Zrobiliśmy sobie zdjęcie grupowe, upamiętniające to historyczne wydarzenie i umówiliśmy się na rewanż następnego dnia. Tym razem gra miało być na poważnie, stawką było 20 soli (1 sol to ok. 1.3 zł).

Zadowoleni z siebie, już po ciemku powróciliśmy do naszej siedziby i po kolacji złożonej z owoców długo jeszcze bujaliśmy się w hamakach, kontemplując przyrodę. Płonęły lampki naftowe. Do jednej z nich skradała się olbrzymia modliszka – groźna, a jednocześnie wspaniała. Prezentowała zielone ruchliwe kończyny, jakby chciała nam zademonstrować swoją siłę.

Wsłuchiwaliśmy się w odgłosy puszczy, jakieś nawoływania, rechoty, świsty, cykania. Nie pamiętam już, kto zaproponował szukanie pająków. Zerwaliśmy się na nogi i oświetlaliśmy latarkami okoliczne drzewa. Znaleźliśmy dwie włochate tarantule wielkości spodków. Podobno się są groźne dla ludzi a jedynie dla ptaków i komarów. Wieczorem latają tu ćmy, z wielkimi pomarańczowymi oczami. Wszelkie stworzenia mają tu idealne warunki do egzystencji.

 
POPRZEDNI
POWRÓT DO LISTY
NASTĘPNY
 
Komentarze (0)
DODAJ KOMENTARZ
 
locatalina
Katarzyna Gapska
zwiedziła 8.5% świata (17 państw)
Zasoby: 124 wpisy124 1 komentarz1 5 zdjęć5 0 plików multimedialnych0
 
Moje podróżewięcej
30.01.2009 - 30.01.2009
 
 
20.03.2003 - 22.04.2003
 
 
04.04.2004 - 20.04.2004