W nocy nad naszym obozowiskiem przeszła burza. Krople wody bębniły o dachy chatek nie pozwalając zasnąć. Zwierzętom to nie przeszkadzało. Nawoływały się w ciemnościach, jak zwykle.
Ostatni poranek w dżungli spędzam w hamaku, patrząc na rozłożyste liście chlebowca i na arę wykrzykującą guaaaap. Dzisiaj nikt z nas nie czuje się najlepiej. Mnie jednak nie dane jest delektowanie się słodkim lenistwem. Wypatrzyła mnie Esperansita, która wraz z mamą przypłynęła do naszego obozowiska. Wyciskała mnie serdecznie, po czym zajęła się zawartością mojej kosmetyczki. Wtarła we włosy maść cynkową, spróbowała płynu na komary i kremu.
Ostatnie chwile przed odjazdem wykorzystujemy na łowienie ryb. W powietrzu gęstym od wilgoci i rozedrganym od temperatury, siedzimy na łódce i moczymy kije. Po godzinie wyławiamy jedną rybę. Przypomina suma w miniaturze. Jest szaro-fioletowa i wąsata. Zwie się muta.
Drogę powrotną do Iquitos pokonujemy tłumiąc smutek. Żal wyjeżdżać z tego pięknego miejsca. Po drodze podziwiamy muły kąpiące się w rzece. Po orzeźwiającej podróży barką wyskakujemy na rozgrzaną ziemie w Iquitos. Pakujemy się do dwóch taksówek i jazda…, przez centrum pełne hałaśliwych riksz, przed przedmieścia z kruchymi domkami, pełnymi dzieci, chudych psów i kurczaków, aż do lotniska.
Lotnisko jest małe i przypomina prowincjonalny dworzec autobusowy. Odrapane krzesełka, tynk odpadający z sufitu, malowidło ścienne przedstawiające atrakcje rzeki i dżungli – żółwie, tukany, leniwce, tarantule, wszystko w krzykliwych kolorach.
Czas płynie wolno. Seniora sprzedająca kanapki ziewa ostentacyjnie, pies pije wodę z kałuży. Jest duszno. Kłębią się chmury. Zaraz lunie.
Włóczę się po terminalu dla zabicia czasu. Kiedy przechodzę obok budki strażnika,ktoś woła mnie do telefonu. Skąd u licha wiedzą, że jestem Catalina? Dzwoni Julio, że pojechał na policję zdać relację z naszej wyprawy i nie zdąży nas pożegnać. No i nie odda nam 20 dolarów kaucji. Uśmiecham się, bo i tak nie spodziewaliśmy się zwrotu. Może Julio nie potrafi rozstać się z pieniędzmi, które już raz wpadły do jego kieszeni, ale jest świetnym przewodnikiem. Obiecuję mu, że podam jego maila w Internecie (julioperu7@hotmail.com, tel. 265987, 267343)
Jest duszno, chmury kłębią się nisko nad ziemią. Dusimy się z nudy i braku tlenu. W końcu zaczęło padać. Wychodzimy z Juaną na zewnątrz i kąpiemy się w gorącym deszczu. Skaczemy po kałużach chlapiąc się wodą.
Do samolotu dochodzimy się po płycie lotniska, wyżymając po drodze koszule. W oddali widać wraki samolotów. Trochę strach wsiadać do maszyny wyglądającej niemalże jak one.
W Limie lądujemy około 20.00. Nocleg znajdujemy w hotelu Europa, tuż obok Plaza Major, parę kroków od knajpek Machu Picchu i Cezar, które już zdążyliśmy dobrze poznać. Hotel sprawia wrażenie jakby wraz z latami, które mu przybywały robił się coraz bardziej zakurzony. Nawet kot perski i papużki pokryły się kurzem. Zajmujemy pokój sześcioosobowy z widokiem na katedrę. Przez otwarte okno widać czarne sylwetki ptaków siedzących niemalże w każdym zagłębieniu budynku.
Po kolacji w Cezarze, sprawdzamy jeszcze pocztę internetową i bez sił padamy do łóżek.