Geoblog.pl    locatalina    Podróże    Peru i Boliwia    Nazca
Zwiń mapę
2003
02
kwi

Nazca

 
Peru
Peru, Nazca
POPRZEDNIPOWRÓT DO LISTYNASTĘPNY
Przejechano 15859 km
 
Jedziemy do Nazca. Po dwóch przesiadkach w końcu zapakowaliśmy się do właściwego autobusu. Jedziemy przez górzysty teren. Jasne piaskowe wzgórza kontrastują z zielonymi palmami. Upał okropny. Na siedzeniu obok chrapie Peruwiańczyk, wydzielając niemiły zapach. Mirek i Zbyszek grają w karty. Marcin śpi. Od dwóch dni, czyli od czasu wypicia oporto del abuelo ma sensacje żołądkowe. Ja i Piotrek robimy notatki.

Podczas jednej z przesiadek poznajemy dwóch młodych Anglików, wyruszyli w czteromiesięczną podróż po Ameryce Południowej i Meksyku.

Przejeżdżamy przez Guadalupe, maleńkie miasteczko, gdzie piasek ciągnie się aż pod niebo. Rachityczne palemki i bananowce przywołują skojarzenia z Afryką.

Na krótko zatrzymujemy się w Ica. Są tu olbrzymie piaszczyste wydmy. Można wynająć deskę i zjeżdżać po piasku. My jednak nie mamy siły na takie wrażenia. Zbyt nas zmęczył upał i ciągła zmiana miejsc.

Ale nie musimy szukać dodatkowych wrażeń. One nas znajdują. Wystarczy tylko poddać się biegowi wydarzeń i uważnie patrzeć. Przed chwilą w autobusie zjawił się młody chłopak i zaczął wygłaszać przemówienie. Mówił o tym, że ta podróż może odmienić nasze życie, że teraz mamy okazję do zrobienia czegoś dobrego, kazał nam pomyśleć o biednych i bezrobotnych. Potem wyciągnął worek z wafelkami, przeszedł się po autobusie i skasował wszystkich po 1 solu. Grunt to odpowiednia argumentacja i działanie przez zaskoczenie.

Na każdym przystanku dopada nas lokalny serwis cateringowy. A to jakaś kobieta o afrykańskich rysach sprzedaje kawałki ciasta, a to los chicos wpychają nam do rąk rozpuszczające się lody a to pojawia się dziewczynka z herbatą w woreczku.

Gdziekolwiek się nie pojawimy zaraz jak spod ziemi pojawiają się ludzie, którzy wiedzą, czego nam potrzeba. Mam wrażenie, że przynajmniej połowa mieszkańców Peru to taksówkarze. Zostanie nim nie jest takie trudne, wystarczy na aucie przykleić odpowiednią naklejkę. Bez problemu można ją dostać w sklepie.

Jedziemy przez pustynne pustkowie. Ani śladu roślinności. Mimo to jest pięknie. Piasek ma wiele odcienie od brązu do różu, w zależności od cienia rzucanego przez chmury.

Przejeżdżamy przez Rio Grande i Sacramento. Gdzie ja słyszałam te nazwy?

Szosa wije się wśród piaszczystych wzgórz niczym Amazonka. Jest woda, jest i życie. Oglądamy wielkie bananowce i plantację pomarańczy „Naranjas papa”.

Do autobusu wsiadł kilkuletni chłopiec. Zgrał na fletni pana a po chwili zaczął sprzedawać cukierki. Przyzwyczajamy się powoli do tych występów. Kilka kilometrów przed Nazca, na jakiejś stacji benzynowej dosiadają się do nas dwie dziewczyny. Zaczęło się od tradycyjnego Hola! a skończyło na wykupieniu wycieczki po okolicy. No cóż, nie chciało nam się szukać innych ofert, a poza, niech nas los prowadzi…

Jenny (dlaczego oni tutaj noszą w większości amerykańskie imiona?) pomaga nam upchnąć się w taksówce i zaprowadza do hotelu, gdzie możemy się odświeżyć i zostawić bagaże na czas wycieczki. Zdążyliśmy jeszcze kupić wielkie, kanciaste banany o bladoróżowym wnętrzu i powykrzywiać się z powodu ich cierpkiego smaku. Ten gatunek nadawał się do smażenia. Lepiej było kupić małe i żółte, plamiste, ale za to soczyste bananki. No cóż, na przyszłość będziemy wiedzieć, że nie wielkość decyduje o bananie.

Po dłuższym czekaniu podjeżdża stary wielki coche, który natychmiast wzbudza zachwyt naszych panów. Na plan dalszy schodzi brak anglojęzycznego przewodnika, a właściwie przewodniczki, która dziwnym zbiegiem okoliczności właśnie dzisiaj pojechała rodzic do szpitala swoje pierwsze dziecko. Dostajemy się pod opiekę starszego pana, z którym zmuszona jestem konwersować łamanym hiszpańskim. Jeszcze tylko kilka fotek z super samochodem i jedziemy oglądać sławne linie. Samochód jest tak wieli, że bez trudu mieści siedem dorosłych osób. Wjeżdżamy na sławną drogę panamericana. Wokół tylko szaro-brunatne skały i piach. Nasz przewodnik mówi, że prawie nigdy nie pada tu deszcz. Krajobraz prawie w ogóle się nie zmienia, trudno znaleźć odnośniki. Wydaje się, że samochód przesuwa się po taśmie.

Wdrapujemy się na wzgórze, skąd widać kilka linii. Krzyżują się lub biegną równolegle w najrozmaitszych kierunkach. Giną gdzieś na horyzoncie, sprawiając wrażenie nieskończonych. Mają po około 2 tysiące lat, jak mówi nasz przewodnich. Wiele z nich odkrywają tornada, które są tutaj dość częstym zjawiskiem. Na wzgórzu wieje intensywny wiatr. Rozkładamy ramiona udając ptaki, kładziemy się na wietrze. Słońce zachodzi nadając krajobrazowi jeszcze bardziej odrealniony koloryt.

Z wieży obserwacyjnej oglądamy 3 figury - ręce, drzewo i jaszczurkę, po części zniszczoną podczas budowy drogi. To zaspokaja naszą ciekawość. Zresztą, żeby zobaczyć więcej należało wykupić lot, a na to nie było nas stać.

Udajemy się do muzeum Marii Reiche, odkrywczyni linii. Wg jej teorii linie stanowią kalendarz agrarny. Figury odzwierciedlają konstelacje gwiezdne np. małpa, inne odzwierciedlają życie, np. drzewo. W muzeum zwraca uwagę szczególnie pokój Marii. Jest tak ascetyczny, że aż nieprawdopodobnym wydaje się, że mogła w nim mieszkać kobieta z własnej woli i to przez tak wiele lat. Z drugiej strony po tych prostych sprzętach i nędznym klepisku można poznać wielką pasję naukowa. Reiche co innego miała na głowie. Wiele lat przemierzała olbrzymi teren, mierząc go i nanosząc na mapy.

Postanowiliśmy nie zatrzymywać się na noc w Nazca, tylko ruszyć nocnym autobusem do Arequipy i w ten sposób oszczędzić czas i pieniądze. Godziny dzielące nas do odjazdu postanowiliśmy przeczekać w jakiejś knajpce. Weszliśmy do takiej, która wydawała nam się nienastawiona na turystów. Na stów wjechała cervesa grande, a właściciel zajął się przygotowaniem menu del dia. My w tym czasie obserwowaliśmy spontaniczny koncert, który rozpoczął się z okazji naszego przybycia. Un chico w średnim wieku i starsza kobieta ze sztucznym okiem wyśpiewywali dla nas salsy i bolera. On grał na gitarze. Ona tańczyła. Robiła to z takim wdziękiem i spontanicznością, że aż miałam ochotę się do niej przyłączyć. Zapraszała mnie. Jednak chyba cervesa niewystarczająco szumiała mi w głowie, żeby znieść przycinki towarzyszy podróży.

Grajek okazał się bardzo kontaktowy. Sporo opowiedział nam o Peru i Boliwii i pozwolił Piotrkowi zademonstrować talent muzyczny. Tym razem usłyszeliśmy światowe standardy.

Bawiliśmy się przednie, zachwyceni serdecznością i spontanicznością nowopoznanych towarzyszy. Tutaj żyje się bardziej teraźniejszością.
 
POPRZEDNI
POWRÓT DO LISTY
NASTĘPNY
 
Komentarze (0)
DODAJ KOMENTARZ
 
locatalina
Katarzyna Gapska
zwiedziła 8.5% świata (17 państw)
Zasoby: 124 wpisy124 1 komentarz1 5 zdjęć5 0 plików multimedialnych0
 
Moje podróżewięcej
30.01.2009 - 30.01.2009
 
 
20.03.2003 - 22.04.2003
 
 
04.04.2004 - 20.04.2004