Rozpoczynamy dwudniowa wycieczkę do kanionu Colca. Razem z nami siedzi w busie Jorge – kierowca i Whiliam – przewodnik oraz trzy starsze panie wyglądające na Peruwianki.
Autobus wspina się wąską i kręta drogą. Wyjeżdżamy z Arequipy przez rozległe przedmieścia rozciągające się u stóp ośnieżonych wulkanów. Robi się coraz bardziej dziko. Wokół tylko skały, podobno bardzo miękkie. Widać to po zboczach, tuz obok drogi. Sprawiają wrażenie, jakby ktoś równo przeciął je nożem. Prawdziwy raj dla geologów, niektóre skały, jak wyjaśnia Whiliam mają 50 tysięcy lat. Gdzieniegdzie widać kaktusy i kępy suchych traw. Soroche daje się we znaki, odczuwamy senność. Whiliam pokazuje nam górę, na której odkryto mumie Juanity, chyba najsłynniejszej inkaskiej dziewczyny. Góra w języku keczua nazywa się żaba. Gad ten jest totemem animalistycznym, symbolizującym Matkę Ziemie. Żaba, kiedy wygrzebuje się z ziemi na wiosnę przywraca światu życie.
Wjeżdżamy na rozległy płaskowyż Altiplano znajdujący się na wysokości około 4000 m n.p.m. i podziwiamy stada pasących się wigoni. Dają się podejść na około 100 m. Znajdujemy się w Reserva Nacional Salinas y Aguas Blanca.
Co chwila zatrzymujemy się, żeby podziwiać cuda przyrody. Wchodzimy między lamy i alpagi. Nic sobie nie robią z naszego towarzystwa. Mówi się, że alpagi to owce na długich nogach. Lamy są bardziej egzotyczne, maja długie pyski i szyje. Obserwujemy podmokłe siedliska flamingów – jaskrawozielone oczka wodne a wśród nich różowe ptaki. W dali jaśnieją szczyty Chachani (6075 m) i El Misti (5822). Spokój i cisza.
Na vizcachani dopadają nas dzieci. Skąd się wzięli ci mali sprzedawcy wełnianych czapeczek? W oddali widać tylko jeden mały domek.
Jedziemy dalej i wyżej. Koło Chupura soroche staje się już bardzo uciążliwe. Oczy zaczynają łzawić. Chupura to krater wulkanu, to z jego powodu podłoże jest ciemne. Przedzieramy się przez ciemne chmury. Mijamy stożki poukładane z ciemnych kamieni na wysokość około metra. To ślady ceremonii mieszkańców gór, potomków Inków, którzy swoje zmęczenie ofiarowują Matce Ziemi. Na wysokości ok. 4800 m n.p.m. w miejscu zwanym Patapampa, bus prawie znika w szarych chmurach. Zbiera się na deszcz.
Po długiej i trzęsącej drodze docieramy do Chivay, stolicy prowincji Coioma. To senna, bardzo malownicza osada, położona miedzy wysokimi szczytami. W ciągu godziny obchodzimy kilkakrotnie cały ryneczek. Przyglądamy się przekupkom skrupulatnie ważącym różowe cebule. Kupujemy kilka drobnych pamiątek. W małej restauracji wypiliśmy mate de coca – najlepsze lekarstwo na chorobę wysokogórską.
W Chivay zostawiamy nasze peruwiańskie towarzyszki podróży i jedziemy do Yangue, gdzie mamy zatrzymać się na nocleg.
Yangue okazuje się maleńką wioseczka, tak spokojną, że aż cisza świdruje w uszach. Jest tu mały biały kościółek, jakiś sklepik, w którym za kotarą toczy się normalne życie domowników, przedszkole i coś na kształt gospodarstwa agroturystycznego. Zatrzymujemy się w nim na noc. Jest to parterowy domek z wewnętrznym podwórkiem, na którym znajduje się kilka grządek z warzywami, letnia kuchnia oraz dwie łaciate świnki, tutejsze maskotki. Trafiliśmy do gospodarstwa Vitaliny Suico i Remigio Pachao, skromnych i serdecznych Indian z jednego z górskich plemion. Remigio zabrał nas na krótki spacer po okolicy. Mieszkańcy żyją w zgodzie z rytmem przyrody. Hodują zwierzęta, uprawiają kukurydzę i ziemniaki. Na wąskich uliczkach, wykładanych kamieniami kobiety rozkładają płótno i przesiewają zboże. Trafiliśmy na porę wieczornego obrządku. Spotykamy mieszkańców spędzających owce, osły i krowy na spoczynek. Wracali po całodziennym dniu pracy do domu. Pakunki na ich plecach świadczą o obfitych zbiorach, wystają z nich jakieś korzenie i nieznane nam bulwy. Wszyscy noszą kapelusze, choć sprawiają wrażenie ludzi bardzo biednych. Mijamy domki ulepione z gliny, otoczone murkami, na których rosły kaktusy o długich kolcach. To nie złodziei obawiają się mieszkańcy Yangue, lecz dzikich zwierząt. Nasz przewodnik opowiada, że za czasów Inków były tutaj dwa puebla – Collahwa i Cabana, mówiące w różnych językach i żyjące po dwóch stronach gór. Jedni czcili słońce, drudzy księżyc. Po nadejściu konkwistadorów wszystko zlało się w jedną całość a do kultu Matki Ziemi wtargnęły elementy chrześcijańskie. Pokazał nam krzyż, na którego jednym ramieniu było słońca a na drugim księżyc. W tutejszym kościółku na obrazach przedstawiających świętych można zobaczyć zwierzęta charakterystyczne dla religii Inków – żabę, lamę, pumę. Ślad istnienia dwóch pueblos pozostał właśnie w nakryciach głowy, tutejsze kobiety noszą różne kapelusze – jedne jasne, drufie z dodatkiem koloru bordowego.
Już o zmierzchu docieramy do Aguas Calientes, czyli gorącego źródła. Nie spodziewaliśmy się na tym odludziu takiego luksusu – gorąca woda z gór trafia prosto do błękitnego basenu. Z rozkoszą moczymy się w ciepłej wodzie. Szkoda, że w ciemnościach widać tylko zarys gór. Obsługa basenu, jak wszyscy tutaj odziana jest w kapelusze.
Woda wyciąga z nas resztki sił. Po dniu pełnym wrażeń i ostatnich problemach żołądkowych słaniamy się na nogach. Z lękiem myślimy o przynajmniej godzinnym powrocie do wsi. A jeżeli nie dojdziemy? Będziemy karmą dla dzikich zwierząt. Wleczemy się w ciszy i ciemnościach.
Vitalina serwuje pyszną kolacje. Po ostatnim poście zupa z dyni i spaghetti smakują jak królewskie jadło. Z przyjemnością rozciągnęłam zbolałe kości na miękkim łóżku, i przykrywam się kilkoma warstwami pledów z wełny lamy. Nad głowa mmm słomiany sufit. Jest bardzo zimno.
5 kwietnia 2003
Budzi nas pianie koguta. Wychodzimy na podwórko, aby obejrzeć wschód słońca nad wulkanami. Cudowny spokój, ale zimno szybko zmusza nas do powrotu do pokoju i założenia wszystkich zabranych ze sobą ciuchów. Vitalina pożycza mi swój świąteczny strój. Pozuję do zdjęć w białym, sztywnym kapelusiku i szerokiej spódnicy.
Po szybkim śniadaniu, parę minut po szóstej wyruszamy na spotkanie największej atrakcji kanionu, czyli kondorów. Około półtorej godziny zajęła nam jazda kamienistą Potem jeszcze 30 minut wspinaczki wąską ścieżką wśród kaktusów. Jeden zostawił mi pamiątkę w postaci bolącego przez kilka dni kolana. A wydawało się to tylko niewinne ukłucie. Niestety roślinka zawierała jakieś toksyny.
Jeden z przystanków wypada przy grobowcach inkaskich. Zauważamy małe otwory wykłute wysoko w skałach. To w nich Inkowie chowali mumie i dokładnie zacierali ślady drogi. Mumie miały przebywać w górach 3 miesiące, po tym terminie według wierzeń, wędrowały do innego świata. W trakcie swojego krótkiego pobytu w górach opiekę nad nimi sprawował kondor – tyle czasu mija zanim młody kondor nauczy się latać.
Na przełęczy mamy wyjątkowe szczęście. Zaczyna się od mysikrólików, które pozują nam do zdjęć ustawiając się na kamieniach i spokojnie patrząc w obiektyw. Kondory pojawiają się nad naszymi głowami zaraz po tym, jak wdrapujemy się na szczyt. Ich widoku nad kanionem nie da się zapomnieć. Piękne, ogromne, majestatycznie przelatywały nad naszymi głowami. Słyszeliśmy szelest ich skrzydeł. Nie poruszały nimi. Rozkładały je szeroko, czekając aż ciepłe powietrze poniesie je nad kanionem. Sprytnie wykorzystują termodynamikę, kiedy poranne powietrze stopniowo się ociepla, kładą się na fali powietrza i dają swobodnie unosić. To dlatego ich loty można podziwiać tylko o określonych godzinach.
Kondory żyją około 60 lat. Podobno stare kondory szybują nad najwyższą przepaść w kanionie i popełniają samobójstwo pikując głową w dół.
Nie dziwię się, że kondory są symbolem Peru. Są niezwykle piękne i mądre.
Na szczycie Cruz del Condor Indianki w kolorowych strojach sprzedają pamiątki. Jakże malowniczy widok stanowią na tle szaro-zielonych gór i czarnych kondorów.
Wyprawa do Kanionu Colca to przede wszystkim podziwianie cudów przyrody, przepięknych krajobrazów i inkaskich tarasów. Zatrzymujemy się w maleńkich osadach, gdzie poza kilkoma chałupkami, kościołem i boiskiem nie było nic. Czasami, na dachu jakiejś chałupki suszy się mała martwa lama – może ma odstraszyć złe duch, których pełno w potężnych Andach.
Bus podskakuje na wybojach a my chłoniemy cudowne widoki, gdziekolwiek się nie zwrócimy, wszędzie krajobraz jak z pocztówki.
Do Arequipy wracamy późnym popołudniem, resztę dnia wykorzystując na włóczęgę po mieście. Zatrzymujemy się w La casa de Jael w samym centrum Arequipy, trzy cuadros od Plaza de Armes. W pięknym i czystym hoteliku w stylu kolonialnym jesteśmy jedynymi gośćmi. Dostajemy wielkie pokoje z łazienkami. Możemy do woli korzystać z kuchni. Cierpliwa i sympatyczna recepcjonistka z uśmiechem otwierała wielką kłódkę, kiedy co chwila któreś z nas wchodzi lub wychodzodzi.
Arequipa jest piękna i czysta pełna zieleni, z przewagą białej zabudowy. Miasto rozciąga się u stóp ośnieżonych wulkanów. Jest bardzo południowoamerykańskie, choć na pierwszy rzut oka sprawia wrażenie europejskiego.
Nie mogę się nadziwić gwarowi i kolorytowi miasta. Wraz z nastaniem zmroku uliczki zapełniają się małymi kramikami. Handluje się wszystkim, starym grzebieniem, cukierkami na sztuki, gąbkami, ciastkami. Co kto ma, może sprzedać. Chętnych jest wielu.
Wieczorem miasto pokazuje nową twarz – matki karmicielki. Wieczór to pora karmienia. Rozstawiają się uliczne garkuchnie. Parują garnki z kukurydza, na brudnej patelni smaży się jakieś mięso. Zawsze znajdą się nabywcy na perros calientos, tutejszą odmianę hot dogów. Ale żeby mieś taki interes, trzeba mieć chociaż wózek. A tutaj wielu ma tylko garnek.
Zachowała się dawna specjalizacja kupców. Trafiłam na ulicę okulistów, tortów weselnych, koszulek piłkarskich. Wystawy kuszą plastikowymi, przeraźliwie kolorowymi reklamami. Z każdej strony dochodzi muzyka. Dzieciaki biegają w piżamach wokół żółto-niebieskich neonów wszechobecnej Inka Cola.
Arequipa jest miastem wyraźnie podzielonym. U podnóża wulkanu gnieżdżą się najbiedniejsi – miniaturowe domki, goła cegła w otoczeniu skał i piasku. Miedzy zabudowaniami co i rusz pojawiają się dzieci o umorusanych buziach i dorośli, nie wiadomo z czego żyją mieszkańcy tych dzielnic. Wystarczy przejechać kilka ulic by dotrzeć do bogatej dzielnicy, pełnej luksusowych samochodów i domów tonących w kwiatach.
Miasto jest chronione przez olbrzymią ilość policjantów. Część z nich po prostu spaceruje po mieście, cześć kieruje ruchem. To tylko pozory bezpieczeństwa. Podobno dużo zdarza się tu napadów. Ostrzegano nas przed mafią taksówkarską i porwaniami turystów. W niektórych dzielnicach podobno grasują dusiciele, którzy najpierw solidnie podsuszają ofiarę a następnie okradają ją. Zdarzają się tez szajki wyspecjalizowane w napadach na tutejszych amatorów dresów. Napastnik szybkim ruchem ściąga ofierze spodnie, a kiedy ta rzuca torby, żeby się ubrać, przechwycają je złodzieje. Policja drogowa ma za zadanie przede wszystkim rozładować ruch uliczny. Wieczorem ulice są niemiłosiernie zatłoczone. Kierowcy klaksonami domagają się miejsca dla siebie. Ponieważ nikt nie respektuje przepisów drogowych, od czasu do czasu przydaje się interwencja policjantki. Niech ona zadecyduje, kto ma pierwszeństwo.