(w autobusie do Puno)
Niezastąpiona Jael zadbała o wszystko. Nasze bagaże znajdują się o czasie w odpowiednim autobusie, taksówka zabra nas z hotelu, bilety dostarczone. Jael odwozi nas na dworzec i nie może się z nami rozstać. Dzięki takim osobom, jak ona, zapamiętamy Arequipę jako przyjazne i piękne miasto.
Nasz anioł stróż zarezerwował nam najlepsze z możliwych miejsc. Siedzimy na przedzie drugiego piętra wielkiego autobusy Destinos. Nogi trzymamy na szybie. Kierowca siedzi pod nami. Możemy podziwiać piękne widoki.
Żegnamy gwarne ulice i ośnieżone szczyty wulkanu. Jedziemy wyżej na altiplano, nad najwyżej położone jezioro świata, nad Titicaca. Autobus wolno pnie się w górę. Alpagi pasą się niewiarygodnie blisko chmur. Mijamy niewielkie jeziorka i miękkie wzgórza porośnięte wysoką trawą. Czasami wypatrzymy między nimi małe gospodarstwo – chałupkę krytą słomą, poletko, krowę. Mijamy kilka wsi trudniących się wyrobem ladrillos (cegieł). Widać gliniane prostopadłościany suszące się na słońcu. Dymią piece do wypalania. Domy i ziemia mają tu taki sam kolor pomarańczowo – czerwony.
W autobusie prezentacja rodzimej twórczości muzycznej. Przez ponad godzinę na ekranie telewizora migają krągłe pupy tancerek, podskakujących w rytmie disco.
Zatrzymujemy się na krótki przystanek w Juliace, małej i raczej brzydkiej mieścinie. Sporo czasu zajmuje przeładunek bagażów oraz zakup przekąsek.
Do Puno docieramy w okolicach 16.00. Na dworcu czeka już na nas właścicielka Casa de Villey z dużą kartką z napisem „Catalina” . Jael załatwiła nam nocleg. Dwie taksówki zawożą nas do hotelu. W ciągu kilku minut załatwiamy wszystkie formalności włącznie z zakupem wycieczki na kolejne dwa dni.
Soroche znowu nas dopada. Jesteśmy senni i zmarznięci. Temperatura jest tu sporo niższa niż w Arequipie.
Trochę pomaga mate de coca wypita w małej restauracyjce.
Puno jest cichym i ładnym miasteczkiem. Dominują tu domy z czerwonej cegły. Zrobiło na nas wrażenie bardzo sennego, jakby soroche zaważyło na temperamencie jego mieszkańców. Kelner powolnym ruchem serwuje herbatę, dziewczyna z laboratorium kodaka od dwóch godzin powtarza, że zdjęcia będą gotowe za kolejne 10 minut.
Wieczór spędzamy na zwiedzaniu lokalnego targowiska i poszukiwaniu podarunków dla bliskich. Dopiero tutaj spotkaliśmy taki wybór wełnianych drobiazgów.
Dużo czasu spędziliśmy w sklepie Cactu, sympatycznego młodzieńca o wyraźnych skłonnościach homoseksualnych. Machał do nas z uśmiechem, kiedy przechodziliśmy ulicą. Początkowo wzięliśmy go za kobietę ubraną w długi sweter.
Poczęstował nas liśćmi coci, którą właśnie żuł. Nic nadzwyczajnego!. Z bardzo kobiecym wdziękiem prezentował kolejne sweterki, przymierzał czapki i szaliki, śmiejąc się wysoko. Wyszliśmy od niego ze sporymi torbami.
Casa de Villey okazała się przyjemnym miejscem. Zasnęliśmy szybko po biesiadzie z udziałem lokalnego alkoholu.