Geoblog.pl    locatalina    Podróże    Peru i Boliwia    Titicaca
Zwiń mapę
2003
07
kwi

Titicaca

 
Peru
Peru, Titicachi
POPRZEDNIPOWRÓT DO LISTYNASTĘPNY
Przejechano 17995 km
 
Minibus z biura turystycznego przyjeżdża po nas około 7.30. W międzynarodowym towarzystwie docieramy na przystań, gdzie przesiadamy się na barkę. Dopiero teraz można pogadać z innymi podróżnikami. Reprezentacja Europy jest najsilniejsza– Francja, Szwecja, Włochy i Polska. Jest jeszcze para z Australii i przedstawiciel jakiegoś kraju azjatyckiego. Czekanie na wypłyniecie uprzyjemnia nam młodzieniec grający na fletni pana. Czymkolwiek byśmy nie jechali, zawsze towarzyszy nam jakiś grajek.

Na wyspy płożone na jeziorze Titicaca zawiezie nas okrąglutki i wiecznie śmiejący się Paulin. Alan, nasz przewodnik, dumny właściciel imienia należącego również do prezydenta Peru od samego początku gada jak nakręcony.

Wypływamy na jezioro. Płyniemy wolno przedzierając się przez szuwary i jasnozieloną rzęsę wodna. Po 20 minutach dobijamy do jednej z pływających wysp Uros, Santa Maria. Zajmuje powierzchnię ok. 120 m2. Kilka chałupek i nic więcej. Indianie z plemienia Uru tworzą małą społeczność. Woleli odizolować się od innych zaborczych plemion i wybrali życie na pływających, trzcinianych wysepkach. Przynajmniej kiedyś tak było. Teraz Indianie Uru świetnie wykorzystują swoje nietypowe miejsce zamieszkania i żyją z datków turystów. Podejrzewam, że większość z nich mieszka w Puno i tylko dojeżdża do pracy na wyspie, żeby odgrywać scenki rodzajowe przed turystami.

Z niepewnością stąpamy po niestabilnym podłożu. Wyspa zbudowana jest z trzciny totora, rosnącej na płyciznach jeziora. Z niej buduje się canoe, chatki i wykonuje się pamiątki. Kiedy spodnia warstwa wyspy przegnije, rzuca się na wierzch kolejna porcję trzciny.

Niewiele jest tu do oglądania. Całość wygląda jak jarmark dla turystów, maleńkie stragany z pamiątkami i tubylcy pozujący do zdjęć.

Jedyny autentyzm do zwłoki jakiegoś ptaka wodnego suszące się na dachu trzcinowej chatki.

Niewiele lepiej jest na Flotante. Wyspa różni się od poprzedniej tym, że posiadała maleńką szkółkę – jednoizbowe pomieszczenie dla góra dziesięciorga dzieciaków. Zaglądamy do środka rozpraszając dzieciaki. Co chwila przybywają nowi turyści. Nie pozostaje nam nic innego, jak ewakuować się stąd. Nie korzystamy z możliwości przejażdżki trzcinowym canoe, przedkładając nad tę rozrywkę gapienie się na niezwykłości przyrody – małe zielone rybki wyplątywane z sieci przez mieszkańców, ptaki przysiadające na chatkach.

Soroche znowu daje się we znaki i odbiera energię.

Około 14 dopływamy do wyspy Amantani. Na brzegu czeka nas ostre podejście, około 100 metrów wspinamy się po stromych schodach walcząc z narastającą chorobą wysokogórską. Na górze witają nas mieszkańcy wyspy w odświętnych strojach. Drobniutkie kobiety w szerokich spódnicach nie wypuszczą z rak wrzecion. Nie można stracić wolnej chwili na bezczynność. Mężczyźni w ciemnych kapeluszach, sprawiają wrażenie wyjętych z przedwojennego filmu. Wymieniamy uśmiech i czekamy aż burmistrz Ignacio według jakiegoś tajemniczego rozdzielnika przydzieli nas na nocleg do poszczególnych rodzin. Musi być sprawiedliwie, każdemu należy się jakiś turysta i skromny datek. Asia, Zbyszek i Piotrek znaleźli już swoich opiekunów. Ja, Marcin i Mirek trafiamy do Barnabe Mamani. Do małego domku na wzgórzu prowadzi nas jego córka Maritza. Jesteśmy nieźle zasapani człapiąc za nią w butach trekkingowych po okrągłych kamieniach. Maritza z gracją drobi kroczki stopami obutymi w prowizoryczne sandałki z dętki.

Wyspa jest piękna i bardzo spokojna. Nie ma na niej samochodów. Nie ma też psów, bo kto by je trzymał, skoro nie ma tu złodziei? Nie ma komarów, bo nie chce im się latać na wysokości prawie 4000 m n.p.m. Idziemy między łanami zbóż i gapimy się na sielskie widoczki. Słychać tylko ptaki i wiatr. Pachnie ziołami.

Dochodzimy do gospodarstwa Barnabe. Obejście jest skromne, jak wszystkie tutaj. Dwa piętrowe budynki, w którym mieszka rodzina, chlewek i pomieszczenie gospodarcze połączone z kuchnią. Na podwórku suszą się jakieś bulwy, poniewierają się garnki.

Dostajemy pokoik na pięterku. Wchodzimy po drewnianych schodkach, zastanawiając się, czy wytrzymają nasz ciężar. Jesteśmy tacy duzi w porównaniu z mieszkańcami Amantani. Musimy się schylać, aby przekroczyć prób naszego mieszkanka. Wnętrze jest proste. Cztery drewniane łóżka przykryte kilkoma warstwami pledów, mały stolik i dwie ławy. Pod łóżkami nocniki, na okienku święte figurki. Pokoik ma różowe ściany i błękitny sufit.

Podoba nam się ta prostota. Z zaciekawieniem obserwujemy przygotowania do posiłku. Maritza wraz z siostrą przynoszą nam zupę w glinianych miseczkach. Jest to rodzaj krupniku z warzywami wyhodowanymi na wyspie. Drugie danie to ryba, ziemniaki i warzywo wyglądające jak różowa pietruszka. Popijamy całość herbatką z jakiegoś aromatycznego zioła. Mieszkańcy wyspy są samowystarczalni. To widać na talerzu.

Bez ilu rzeczy można się obejść, kiedy nawet nie wie się o ich istnieniu.

Oglądany przez nas świat jest tym razem autentyczny. Możemy zajrzeć do kuchni, gdzie na ogniu gotuje się dla nas woda na herbatę, patrzymy jak dziewczyny czyszczą warzywa na kolacje. Do toalety wychodzimy za chałupkę. Należy skręcić w prawo za ogródkiem i iść ścieżką wzdłuż pola ze zbożem. Stoi tam mała budka z dziurą po środku i pojemnik z wodą służący do spłukiwania. Kiedy jest jasno można sobie tam kucać i podziwiać kołyszące się łany. Gorzej kiedy jest ciemno.

Po obiedzie robimy mały spacer po wyspie. Z wzgórza, na którym znajduje się gospodarstwo Barnabe jest wspaniały widok na spokojne jezioro. W dali widać Boliwię.

Wszystkie domki na wyspie są malutkie i zrobione z gliny i kamieni, gdzieniegdzie widać małą zagrodę a w niej kilka owiec. Pola poszatkowane są na małe prostokąty. Słychać bicie dzwonu kościelnego. Spokój. Chyba trudno byłoby znaleźć bardziej spokojne miejsce.

Około 16 idziemy na boisko. Tak, tak, nawet w takim miejscu, jak Amantani musi ono być. W końcu to Ameryka Południowa. Pomimo kiepskiej kondycji spowodowanej wysokością nasi panowie nie odrzucili propozycji rozegrania meczu. Zrzucili polary i pobiegli za piłka. Wkrótce dało się słyszeć doping w kilku językach. Ponieważ ja i Asia nie bardzo wiemy, kto z kim gra i dlaczego chce im się biegać za piłka na takiej wysokości, siedzimy sobie na murku w towarzystwie mieszkanek Amantani. Nie próżnują. Te, które nie przyniosły ze sobą przenośnego straganu z wełnianymi czapeczkami, rękawiczkami i sweterkami, przędą wełnę. Kołowrotki w ich rękach kręcą się jak oszalałe. Każdą wolną chwile kobiety przeznaczają tu na przędzenie wełny.

Tymczasem na polanie uformowały się dwie drużyny, drobni mieszkańcy wyspy stanęli przeciw czterem rosłym Polakom, dwóm Amerykanom, dwóm Szwedkom, Włochowi i Japończykowi. Gringos nie mieli żadnej taktyki. Oddanie strzału na bramkę graniczyło z cudem. Mecz przebiega według zasady - każdy stara się kopnąć piłkę i nie umrzeć przy tym z wysiłku. Najmniejszy ruch jest wyczynem, nie wspominając o biegu. Wkrótce turyści przypominają stado duszących się białasów i gdyby nie życzliwość gospodarzy, którzy zauważają nasz stan i ogłaszają nasze zwycięstwo, z pewnością trup słałby się gęsto. Co ciekawe, dwie atletyczne Szwedki trzymają się znakomicie. Wydawało mi się, ze Szwecja nie jest górzystym krajem. Najwyraźniej klimat nie służył mężczyznom. Tymczasem zaczęło zbierać się na deszcz. Alan skrzyknął swoją gromadkę i powlekliśmy się w kierunku świątyni Pacha Mamy i Pacha Papy. Znajdowały się na najwyższym wzniesieniu wyspy. Ból brzuch utrudniał mi wędrówkę. Z wielkim trudem wdrapuję na górę. Siły nie starcza już na trzykrotne obejście świątyni, mające zapewnić szczęście. Leżę się na kamiennym murku i obserwuję ciemniejące niebo i chmury, które na tej wysokości zdają się wisieć tuż nad moją głową.

Świątynia zbudowana jest z kamienia i otoczona murem w kształcie koła. Spełniała funkcje obserwatorium astronomicznego. Usytuowanie wyspy z dala od brzegu i spora wysokość pozwalały na obserwację ruchu gwiazd i słońca.

Nie mam siły zejść z góry. Mdłości i potworny ból głowy i brzucha powodowały, że zatrzymuje€ się co chwile. Czy soroche może być aż tak dokuczliwe. Dla osoby z nizin, niewprawnej w górskich wędrówkach na pewno.

Po kolacji złożonej z krupniku oraz ryżu z papką ziemniaczano-fasolową i wypiciu herbatki z koki, rozpoczęliśmy przygotowania do wieczornej zabawy. Maritza pomogła nam się przebrać amantańskie kreacje. Dostały mi się dwie szerokie, haftowana w kwiaty biała bluzka oraz bardzo kolorów, szeroki i sztywny pas. Na ramiona zarzuciłam ciemną chustę. Teraz wyglądałam jak nieco wyrośnięta Amantanka. Marcin w swoim szerokim poncho i szpiczastej czapeczce zwanej chullo przypomina postać z bajki.

Maritza prowadzi nas do budynku szkoły. Przez chwilę naszą drogę oświetlała latarnia. Zapala się je tutaj tylko na przyjazd gości. Mieszkańcy znają wszystkie ścieżki na pamięć i nie potrzebują światła.

W szkole palą się lampki naftowe. W półmroku zauważamy orkiestrę w chullos, rozgrzewająca się do wieczornego grania. Wykorzystują głównie fletnie pana. Od czasu do czasu pojawiała się gitara, albo bęben.

Starszyzna wioskowa siedzi w kacie. Dzieci kręcą się pod nogami a turyści nieświadomi czekającej ich rozrywki żartują między sobą.

W końcu orkiestra „mam instrument, to gram” startuje. Przy pierwszych taktach tutejsze dziewczyny zrywają się na nogi i ciągną męską część gości do wspólnego hasania. Trochę nas to zdziwiło, bo dziewczyny wydawały się bardzo skromne i nieśmiałe. Może czuły się w obowiązku pląsać z turystami do upadłego, czyli do mniej więcej dziesięciu podskoków. Wkrótce widziałam tylko podskakujące chullo Marcina. Mnie udało się tylko poskakać w wężu. Jak widać jest to międzynarodowy pląs. Amantańscy panowie nie maja w zwyczaju skakania z turystkami. Zresztą długo skakać się nie da. Tutejsze przeboje są bardzo żwawe i dość monotonne, żeby nie powiedzieć ogłupiające. Nikt z nas nie przywykł do podskoków w rytmie bębna na wysokości 4 tys. metrów. Tutejszy taniec polega na rytmicznym skakaniu w parach i machaniu rękoma w sposób przypominający cięcie pilą drewna. Najbardziej żywiołowo tańczy Zbyszek. Robi dzikie miny i porywa panny do tańca, które ze spłoszoną mina obserwowały, co tez ten wielki gringo wyczynia.

Od czasu do czasu wychodzimy przed szkołę, aby odetchnąć i popodziwiać gwiazdy. Miałam wrażenie, że jest ich tutaj dwa razy więcej...

Wracaliśmy do naszych gospodarzy po ciemku. Było bardzo zimno. Dlatego od razu wskoczyliśmy pod ciepłe koce.

 
POPRZEDNI
POWRÓT DO LISTY
NASTĘPNY
 
Komentarze (0)
DODAJ KOMENTARZ
 
locatalina
Katarzyna Gapska
zwiedziła 8.5% świata (17 państw)
Zasoby: 124 wpisy124 1 komentarz1 5 zdjęć5 0 plików multimedialnych0
 
Moje podróżewięcej
30.01.2009 - 30.01.2009
 
 
20.03.2003 - 22.04.2003
 
 
04.04.2004 - 20.04.2004