Poranek spędzamy na wycieczce po okolicznych ruinach, zbyt zmęczeni ani przyswajać kolejne informacje. Zresztą trudno nam się rozmawia z przewodniczką, która usiłuje mówić do nas po angielsku, przez co nawet jej hiszpański przestaje być zrozumiały. Zwiedzamy Tambo Machay, czyli łaźnie Inków, czerwoną twierdzę Puca Pucara, sanktuarium Qenko i naładowaną energią twierdzę Sacsayhuaman. Inkowie zbudowali Cuzco na planie pumy, Sacsayhuaman stanowiło jej głowę a gigantyczne bryły kamienne były jej zębami.
Około południa dojeżdżamy na Plaza de Armes w Cuzco. Siedzymy przy wielkiej fontannie i podziwiamy gorączkowe przygotowania do procesji El Senor de los Tembroles, czyli procesji pana trzęsień ziemi.
Słońce praży niemiłosiernie. Tuż obok nas rozkłada się telewizja peruwiańska, dzieci w mundurkach ustawiane są w szeregi, wojsko grzeje kaski.
Tradycja procesji sięga 1650 roku, kiedy to miasto prawie doszczętnie zostało zniszczone przez trzęsienie ziemi. Ci, którzy ocaleli uznali, że życie zawdzięczają figurze Chrystusa. Na pamiątkę wydarzeń, co roku figura wyprowadzana jest z katedry. Z powodu wieloletniego wystawiania na słońce figura sczerniała i zwana jest teraz Christi Negro.
Zmęczeni upałem postanawiamy schronić się we wnętrzu katedry i przyjrzeć się figurze. Atmosfera przed wejściem pełna jest radosnego wyczekiwania. Kolumny otaczające bramę główną zajęte sąprzez najbardziej gorliwych ochotników, którzy z koszami pełnymi płatków czerwonych kwiatów oczekują na moment wyprowadzenia. Takimi samymi kwiatami przystrojona jest rzeźba umieszczona przed ołtarzem. W katedrze pachnie palo santo i unoszą się szepty wiernych. Tuż przy wejściu ustawia się szereg żołnierzy w białych kaskach, na zewnątrz formuje procesję. Mamy wrażenie, że uczestniczą w niej wszyscy mieszkańcy Cuzco. Obok zakonników w białych habitach, ustawiają się dziewczynki w brązowych sweterkach i policjanci w ciemnych mundurach.
Punktualnie o 15.00 biją dzwoni i zaczyna się wyprowadzanie Christi Negro. Daje się olbrzymie napięcie, tłum wstrzymywał oddech, wszystkie oczy zwrócone są ku wejściu do katedry. Za chwile pojawia się w nich czarna figura. Ochotnicy na kolumnach nerwowo sięgają do swoich koszyków. Byle tylko zdążyć obsypać Chrystusa czerwonymi płatkami. Służby porządkowe dbają, aby nadmierna gorliwość nie popchnęła kogoś zbyt blisko świętej figury.
Za chwilę w otoczeniu wojska i sterczących bagnetów rusza Christi Negro wokół Plaza Mayor.
My również dajemy ponieść się atmosferze, odczuwając uniesienie połączone z ciekawością. Nie nadążaamy rejestrować wszystkich drobnych wydarzeń. Rozbrzmiewa orkiestra dęta, sprzedawcy mate de coca i waty cukrowej biegają miedzy uczestnikami uroczystości. Jakaś Indianka karmi piersią niemowlaka. Podekscytowane staruszki klaszczą w dłonie. Z wiklinowych koszyków sterczą świeżo upieczone cuys, czyli świnki morski. Nagle pogoda się zmienia. Zaczyna padać deszcz. W tłumie daje się słyszeć odgłosy zaniepokojenia. Trochę zmęczeni chronimy się pod filarem, ale nie znaleźliśmy spokoju. W ciągu kilku minut obstępują nas sprzedawcy kartek, obrazków, laleczek, kukurydzy, sweterków i wielu innych niezbędnych akcesoriów.
Wypatrzyła nas mała dziewczynka, śmiało zagadując do nas po angielsku. Usiłuje sprzedać nam wełniane laleczki na palce. Ponieważ bardzo miło nam się z nią gawędzi zapraszamy ją na ciastka do pobliskiej cukierni. Jedenastoletnia Elisabeth, jak się okazało, po drodze spotyka swoją dziesięcioletnia siostrę Melizę. Do cukierni idziemy w siódemkę. Większość mieszkańców Peru nosi amerykańskie imiona, fascynacja Ameryką Północną dotarła nawet do małych andyjskich wiosek.
Dziewczynki mieszkają w biednej dzielnicy na wzgórzu. Ich mama nie pracuje, a tata jest pomocnikiem kierowcy autobusu. Wychowują siedmioro dzieci. Siostry nie mają w wyboru, codzienne po szkole spędzają długie godziny sprzedając pocztówki i laleczki. Nie wyglądają na smutne, nawet wtedy, kiedy opowiadały, że nie przychodzi do nich święty Mikołaj. Zjadamy po wielkim ciachu, robimy pamiątkowe zdjęcie i czule żegnamy nasze nowe przyjaciółki.
Ulice pełne są roześmianych ludzi. Samochody trąbią jak oszalałe. Mimo późnej pory nikt nie myśli o śnie, a wszystkie sklepy pootwierane.
Z żalem opuszczamy Cuzco. O 21.30 wsiadamy do autobusu mającego nas zawieść do La Paz, stolicy Boliwii.