ie jedźcie do Boliwii! Tam nie ma nic ciekawego. Dzicy ludzie i bieda. Omijajcie ten kraj z daleka – radzili nam rozsądni ludzie. Ludzie, którzy w Boliwii nigdy jednak nie byli. Owo „nic ciekawego” pchało nas do tego kraju z zadziwiającą konsekwencją i wytrwałością – 14 godzin w prymitywnym autobusie.
Około 7 rano zatrzymujemy się na granicy w Desaguadero. Z przygotowanymi paszportami wysiadamy na wielkie targowisko – w garnkach parują kawałki mięsa, ruch się robi przy stolikach z wymianą walut, kobiety sprawnymi rękami wyczarowują na drutach czapeczki i sweterki. Zgiełk taki, jakby to było co najmniej południe.
Z trudem dostrzegamy budynki Ministerio del Interior. Ustawiamy się w kolejce. Najpierw obsługiwani są tubylcy. Czekamy dobre pół godziny zanim drzwi otwierają się dla gringos. Wnętrze ministerio przedstawia zasmucający widok, zniszczone siedzenia w poczekalni, obdrapane ściany, brudna podłoga. Oczywiście zaraz okazuje się, ze za coś trzeba płacić. Asia i Zbyszek zgubili gdzieś karteczki, które otrzymaliśmy przy wlocie do Peru, wydanie kolejnej kosztuje 5 dolarów od osoby. Zbyszek wręczył urzędnikowi 150 biliviano. Ten sprawnym ruchem schował je do szuflady zapominając o wydaniu reszty. Znowu trzeba było dopominać się o swoje. W końcu otrzymaliśmy upragnione pieczątki. Szliśmy mostkiem nad jeziorem Titicaca obserwując poranną krzątaninę. Jakaś senora rąbała mięso, biegały kury, chłopiec sprzedawał empanades, gorące pierożki nadziewane dynią, cebulą i oliwkami. Spróbowaliśmy.
Przeszliśmy pod zamkniętym szlabanem w kierunku napisu „Bienvenidos en Boliwia” . Po drugiej stronie szlabanu panował jeszcze większy zamęt. Odprawa paszportowa wlokła się bardzo długo z powodu nieprawdopodobnej ilości urzędników. Każdy z nich miał jasno przydzielone zadanie. Jeden odbierał paszport, drugi wbijał pieczątkę, trzeci oddawał paszport, czwarty zabierał deklarację, piąty…itp.
Do stolicy docieramy około południa i taksówką za 2 boliwiano docieramy do hotelu El Solaria, polecanego nam przez Ivonne.
Nawet zmęczenie nie powstrzymało dwojga z naszej pięcioosobowej grupy przed wyzwaniem, jakim był spacer po La Paz. Szkoda było czasu na zakup amuletu przeciw złośliwym duchom ze świata Ajmarów na Mercado de los Brujos. Czekały na nas ośnieżone szczyty Illimani (6402m). Postanowiliśmy wdrapać się na wzgórze, żeby podziwiać panoramę miasta. Znalezienie odpowiednio wysokiej górki nie jest w La Paz problemem. Miasto rozciąga się na dnie i zboczach ogromnego kanionu, którego brzegi oddalone są od siebie o 5 km.
Wędrując wciąż pod górę, wąskimi i zatłoczonymi uliczkami, raz po raz zatrzymywaliśmy się dla złapania tchu – soroche (choroba wysokogórska) dawało się we znaki. Im wyżej, tym zabudowania stawały się coraz skromniejsze a fetor z rynsztoków doprowadzał do zawrotu głowy. Chude psy, wszelkiej maści i wielkości prezentowały nam swoje uzębienie, warcząc mało przyjaźnie. Łaciate, świnie bez entuzjazmu ryły w stosach walających się wszędzie śmieci. Dzieciaki z umorusanymi buziami biegały za piłką, a kobiety w melonikach oporządzały swoje gospodarstwa.
Zmęczeni, ale szczęśliwi dotarliśmy na spore wzniesienie nad starym cmentarzem. Widok wart był przebytych męczarni. U stóp ośnieżonych wulkanów rozpościerało się gigantyczne miasto. Nad nami błękitne niebo, pod nami futurystyczne skały, pełne stromych przepaści. Zdawało się, że jesteśmy sami. Z rozdziawionymi ustami gapiliśmy się na cuda natury, kiedy usłyszeliśmy:
- De que pais sois? (Z jakiego jesteście kraju?)
- De Polonia – odpowiedziałam z uśmiechem godnym reklamy pasty do zębów, nawet nie przewidując, że złośliwe duchy Ajmarów właśnie nas dopadły. Kurtuazje się skończyły. Dwaj niewyrośnięci i szczerbaci osobnicy pokazali nam uzbrojenie boliwijskiej drużyny Janosika.
- Dinero! - (pieniądze) zakrzyknęli ustawiając lufę pistoletu koło mojej głowy i pokazując nóż, bardzo do mnie przemawiający- nie chciałabym mieć blizn nawet leżąc w trumnie. Wyciągnęłam 20 boliwiano, które miałam w kieszeni. Piotrek opróżnił portfel, jednak wzrok rozbójników mówił, że mamy przestać się wygłupiać. Zaczęli mnie obmacywać i natrafili na pasek ze schowkiem. O głupoto moja! Nie schowałam go w szlufki. Zniosę utratę aparatu i 20 boliwiono, które napastnicy trzymali już w łapach, ale ukryte w pasku dolary zostaną ze mną – pomyślałam. Zastosowałam jedyną posiadaną przeze mnie aktualnie broń – babską histerię. Rozdarłam się tak głośno, że nie tylko napastnicy, ale i mój towarzysz niedoli spojrzeli na mnie, jak na wariatkę. Echo odbijało mój krzyk. Wydawało się, że to nie jedna Polka, ale co najmniej setka rozwrzeszczanych kobiet. Efekt był natychmiastowy. Po chwili widzieliśmy już tylko pięty napastników umykających w popłochu. Niestety razem z naszymi aparatami fotograficznymi.
- Czemu tak stoimy? Nie będziemy ich gonić? – spytałam Piotrka. Westchnął znacząco. Skoro nie, to może naskarżymy na nich na policji? Na to Piotrek przystał. Jeszcze nigdy tak szybko nie zbiegałam z górki. Za każdą skałą widzieliśmy czających się przestępców. Po godzinie, byliśmy już na Comisaria de Policia Turistica.
Przywitało nas wnętrze o ciemnozielonych, poobdrapywanych ścianach, zdezelowana maszyna do pisania i kilku funkcjonariuszy różniących się od rozbójników wstawionymi w szczerby złotymi zębami. Chyba przeszkodziliśmy im w grze w karty, bo z wyraźną niechęcią zajęli się nami.
Zaczęło się mozolne spisywanie denuncio. Moja znajomość hiszpańskiego połączona ze sprawnością pisania pana policjanta zapełniły nam godzinę tytanicznej pracy. Jak to cholery mam opisać zajście operując trzema słowami na krzyż? Cały komisariat miał uciechę oglądając pantomimę rodem z westernu. Dokument powstał i zarówno strona polska, jak i boliwijska były z siebie dumne. Policjant otarł pot z czoła i stwierdził, że powinności stało się zadość i możemy udać się go hotelu. Jak to? To nie będzie żadnej obławy na tych zbójów?
Chcąc nie chcąc umówiono się z nami na akcję w dniu następnym. Mieliśmy założyć inne ubrania i stawić się na komisariacie o 9 rano.
Wróciliśmy do hotelu. Ponieważ klucz od pokoju również nam ukradziono, musieliśmy prosić stara Indiankę o wpuszczenie. Oczywiście trzeba było opowiadać o swojej przygodzie. Pokiwała głową ze zrozumieniem. Takie napady to tutaj nic nadzwyczajnego.
Pierwszy poważny posiłek zjadamy w polleria, czyli lokalu serwującym dania z kurczaka. Po dużym piwie trochę opuszcza nas złość z powodu utraty sprzętu. W końcu został nam jeszcze aparat Zbyszka i kamera. Jakość damy radę udokumentować dalszy etap podróży.