Wstajemy wcześnie. Robimy zakupy u ulicznej handlarki – bułki, jajka, masło i w hotelowej kuchni przyrządzamy sobie porządne śniadanie. Poznajemy sympatyczna Koreankę, samotnie podróżującą po Ameryce Południowej.
Punktualnie, co do minuty zjawiamy się w umówionym miejscu. Czeka na nas dwóch policjantów, przebranych, w swoim mniemaniu, za turystów. Jeden w jaskrawożółtej bluzie z gigantycznym kaczorem Donaldem na piersi, drugi z czerwonym szalikiem fantazyjnie przerzuconym przez ramie. Ale cyrk – pomyślałam sobie, teraz to na pewno wszyscy dadzą się nabrać na tajnych agentów boliwijskiej policji. Niestety ci przebierańcy byli nasza jedyną szansą na znalezienie sprawiedliwości w tym dzikim kraju. Miałam nadzieję, że policja boliwijska dysponuje jakimś transportem. Niestety. Rozpoczęliśmy trzygodzinną wspinaczkę. Początkowo szliśmy wszyscy razem, potem rozdzieliliśmy się, agenci szli ok. 500 m za nami. Mieliśmy być wabikiem potencjalnych rabusiów, a oni w odpowiednim momencie wkroczyliby do akcji.
Droga wiodła przez park eukaliptusowy zaśmiecony do granic możliwości. Ponieważ wiedzieliśmy już, że nie jest tu zbyt bezpiecznie, staraliśmy się nie spuszczać z oczu naszych opiekunów, nerwowo zerkając do tyłu. Jednak oni, jak na złość, szli coraz wolniej. Wkrótce znikli nam z oczu. Zostaliśmy sami. Robiło się coraz mnie przyjemnie. Z na wpół rozsypującego się budynku obserwował nas podejrzany mężczyzna. Raz po raz gwizdał, jakby dając do zrozumienia swoim ukrytym towarzyszom, że mogą złupić dwoje naiwnych gringos. Z drugiej strony przypatrywał się nam wychudzony jegomość o wyglądzie zabijaki. A to klops – pomyślałam – policja wystawiła nas na wabia swoim kolesiom z bandy, tyle słyszeliśmy o korupcji w tym kraju. Jakby w odpowiedzi na moje myśli usłyszeliśmy strzały. Za drzew wyłonili się kolorowi agenci goniący chudego wyrostka. Pościg iście filmowy- nad eukaliptusami unosiła się mgiełka prochu. Super – oni się tu bawią w gliniarzy z Beverly Hills, a my mamy sobie radzić sami! Ile możemy udawać, że interesują nas sterty śmieci, zaraz zjawi się jakiś nowy amator naszych resztek finansowych- myślałam.
Wkrótce zagadka pościgu została wyjaśniona. Na przebranych agentów napadł drobny rabuś, którego skusił kolorowy plecak. Młodzieńcy bronili honoru boliwijskiej policji, szkoda, ze nie nas. W nagrodę za cierpliwość zabrali nas na blisko czterogodzinne przeszukiwanie okolicznych krzaków, w których napastnicy mogli porzucić nasze filmy. Bezskuteczne. Pozostała konfrontacja z miejscowym półświatkiem. Zostaliśmy zaproszeni na pobliski cmentarzyk, gdzie wszelkie lumpy z La Paz obchodziły właśnie Wielką Środę. Miejsce nadawało się na scenografię do horroru. Bezdomne psy poukładały się na nagrobkach, a ich panowie raczyli się tanim winem i bóg wiem, czym jeszcze. Podskakiwali w jakimś upiornym tańcu. Ich pijane, pozbawione wyrazu twarze nikogo nam nie przypominały.
Mieliśmy dość wrażeń. Pożegnaliśmy dzielnych policjantów i ruszyliśmy na zwiedzanie przyjemniejszych części miasta i poszukiwanie lokalnego specjału –empanades, gorących pierogów z nadzieniem z mięsa i fasoli. Odkrywamy kontrasty La Paz. Ulice pełne zadbanych rabatek, nowoczesne siedziby banków, szklane wieżowce i Mercado de los Brujos, na którym wciąż można kupić zasuszony płód lamy i amulet na wszelkie zło.
Odwiedzamy Mercado Negro, mając nadzieję, ze uda nam się znaleźć tam tanie aparaty fotograficzne. Zamiast nich znajdujemy falbaniaste spódnice, czerwone banany i dmuchaną kukurydzę.
Wieczór spędzamy między straganami z amuletami, skórami kotów i kamiennymi figurkami.