W czwartek przypada pierwszy dzień świat Wielkanocy w Ameryce Południowej. Ich kulminacja następuje w piątek, kiedy przez większość miast i miasteczek przechodzą procesje upamiętniające mękę Chrystusa. Teraz jednak niewiele rzeczy świadczyło o zbliżających się świętach. Na ulicach trwała codzienna krzątanina. Handlarki sprzedawały kukurydziane bułeczki, banany i jajka, w wielu miejscach można było kupić krzyże uplecione z liści palmowych. Około południa musieliśmy opuścić hotel. Zostawiliśmy bagaż w przechowalni i włóczyliśmy się między straganami pełnymi empanades, ciastek i soków.
Przez miasto przetoczyła się demonstracja. Bezrobotni postanowili upomnieć się o pracę. Wyglądało to groźnie. Eskorta uzbrojonych po zęby policjantów, strzały, okrzyki. Jednak mieszkańcy La Paz niespecjalnie zwracali uwagę na pochód demonstrantów, bardziej zaangażowani w handel.
Czas, jaki pozostał nam do odjazdu autobusu do Uyuni spędziliśmy gapiąc się na życie miasta – pucybutów, ludzi –budek telefonicznych, noszących na łańcuchach po kilka telefonów komórkowych, staruszek sprzedających pomarańcze. Wstąpiliśmy do urządzonej po europejsku kawiarni „Aroma & Sabor” na ciastka, a obiad zjedliśmy w podrzędnie wyglądającej jadłodajni w okolicach dworca autobusowego. W „San Pedro” siedzieli wyłącznie tubylcy. Kiedy weszliśmy, wszystkie głowy odwróciły się w nasza stronę. W ich spojrzeniach można było wyczytać zdziwienie. Widocznie żaden turysta tu nie zabłądził. Jeden zapytał, skąd jesteśmy, a potem wykrzykiwał „viva Polonia”. Zamówiliśmy kurczaka, który jednak okazał się mało jadalny. Obok nas rozlokowała się około piętnastoosobowa grupa Boliwijczyków, która raczyła się dwoma butelkami czegoś mocniejszego.
Udaliśmy się na dworzec, gdzie podpatrywaliśmy załadunek bagażów do autobusu, w którym mieliśmy spędzić najbliższe 14 godzin. Na dachu wkrótce znalazły się dwa fotele, kanapa, nieprzebrana ilość innych paczek. Pojawiają się też kolejni turyści, całe szczęście, bo po ostatnich przygodach nie mam specjalnego zaufania do tubylców.
Jedziemy przez skalistą pustynię, mijamy nieliczne miasteczka. W jednym robimy krótki przystanek na toaletę i posiłek. Wnętrze zajazdu wypchane po brzegi podróżnymi, w okienku wydają tłustą zupę z mięsem. Zapada noc. Dla zabicia czasu obserwujemy olbrzymi księżyc oświetlający jasno pustkowie. Urządzamy konkurs, kto przypomni sobie więcej piosenek ze słowem „księżyc” w tytule. Jest piękna noc. La luna powoduje, że czujemy się, jakbyśmy jechali przez obcą planetę, krajobraz jest szaro-granatowy.
Około północy autobus nagle się zatrzymuje. Do środka wbiega kilku ubranych na czarno mundurowych. Przeglądają bagaże w poszukiwaniu narkotyków. Niczego nie znajdują, wiec jedziemy dalej. Wkrótce zjeżdżamy z asfaltowej drogi i dalsza podróż odbywa się przez kamienista carreterę. Autobus podskakuje na kamieniach. Temperatura za oknem spada gwałtownie. Na szybach tworzy się gruba warstwa lodu. Wyciągamy czapki i szaliki. Inaczej nie da się przetrwać. Autobus nie posiada ogrzewania, jest za to głośnik. Akurat nad naszą głową. Jest zepsuty, wobec czego nie słychać dźwięków a jedynie intensywne rzężenie. Domyślamy się, że kierowca umila nam drogę boliwijskimi przebojami disco. Czuje się jak ubijana w lodówce śmietana i mam ochotę uszkodzić głośnik raz na zawsze.