Geoblog.pl    locatalina    Podróże    Peru i Boliwia    Wieli piątek w Uyuni
Zwiń mapę
2003
18
kwi

Wieli piątek w Uyuni

 
Boliwia
Boliwia, La Paz
POPRZEDNIPOWRÓT DO LISTYNASTĘPNY
Przejechano 22454 km
 
Około 7 rano dojeżdżamy do Uyuni, największego miasteczka położonego na skraju słonej pustyni. Przejmujące zimno wciska się pod kilka warstw ubrań. Skrajnie wyczerpani człapiemy przez senne uliczki w poszukiwaniu miejsca, gdzie możemy zjeść śniadanie. Zegar na wieżyczce stoi, zatrzymał się wraz z całym Uyuni. Nic się tu nie dzieje, jeden zakład fryzjerski, nędzny hotelik, pomnik bohaterów, dworzec i kilka biur podróży. Turyści przyjeżdżają tu tylko po to, żeby wsiąść do jeepa i jechać dalej na południe, na Salar de Uyuni, wielką słoną pustynię.

Jeepa zamówiliśmy już w La Paz, miał przyjechać o dziesiątej. W zakurzonej knajpce wcinamy desayuno americano, czyli jajecznice, bułki z marmolada i kawę. Najchętniej zasnęlibyśmy na podłodze.

Nasz samochód spóźnia się. Do tego zdążyliśmy już przywyknąć. Nic w tym kraju nie działo się punktualnie, a raczej działo się według w myśl zasady, że nadejdzie w końcu odpowiedni moment na zrobienie czegoś. I dla nas nadszedł odpowiedni moment. W końcu ruszyliśmy. Minęliśmy smutne i pozbawione wyrazu Uyuni, Colchani – maleńkie pueblo pracowników Salaru, okutaną w puchowe kurtki ekipę filmową. Pewnie kręcą thriller – pomyślałam, sceneria idealna. Wiatr podnosił tumany kurzu, żadnych drzewek, zwierząt, przemysłu, tylko kilka sczerniałych od wiatru chałupek.

Odetchnęłam z ulgą, kiedy wjechaliśmy na Salar. Wielka biała płaszczyzna, spękana od słońca robiła wrażenie. W dali majaczyły szczyty gór. Od czasu do czasu pojawiała się fatamorgana. Zupełnie różna od tej, którą widzieliśmy w Afryce. Teraz widzieliśmy jakby ciemne, szpiczaste wzgórza unoszące się na chmurkach.

Salar zajmuje powierzchnię 12 tys. km2 i jest pozostałością wielkiego zbiornika wodnego. Poprzecinany jest wzdłuż i wszerz drogami i ścieżkami, choć jadąc po nim, ma się wrażenie, że podróżuje się poza jakąkolwiek trasą.

Krajobraz Salaru urozmaicony jest pojedynczymi wyspami. My dojechaliśmy do Isla de Pescadores. Z daleka nagle wyłoniła się góra porośnięta olbrzymimi kaktusami. Spacerowaliśmy miedzy nimi, wypatrując vizcachas, gryzoni podobnych do królików. Przewodnik zarządził lunch. Zajadaliśmy się ryżem i bananami leżąc na słonej tafli. Jeszcze długo potem nasze ubrania były sztywne od soli.

Z wycieczki wróciliśmy późnym popołudniem. Zależało nam, żeby zdążyć na procesję wielkopiątkową. Procesje i defilady to ulubione formy świętowania w Ameryce Południowej. Niemal z każdego powodu mieszkańcy miast wylegają na ulicę, żeby wspólnie się bawić. Często towarzyszą temu kolorowe przebrania i uliczne festyny.

W Wielki Piątek życie Uyuni skupiło się przy głównej calle. Wszyscy mieszkańcy zaangażowani byli w uroczystość. Zamknięto nieliczne sklepy i zakłady. Wzdłuż ulicy ustawił się tłum gapiów. Zmieszaliśmy się z tubylcami, chcąc od środka przyjrzeć się procesji. Dawało się odczuć wielkie poruszenie. Wszystkie oczy skierowane były w jedną stronę. Najpierw usłyszeliśmy rytmiczne uderzenia w bęben i orkiestrę wojskowa grająca pogrzebowa melodię. Z głośnika płynęła modlitwa. Po chwili zza zakrętu wyłoniła się grupa osób w fioletowych kapturach przypominających Ku Klux Klan. Nieśli szklaną trumnę. Potem ujrzeliśmy figurę Chrystusa na tronie. Niosło ją kilku śniadych mężczyzn w okularach przeciwsłonecznych. Wyglądali jak tajni agenci. Chrystus odziany był w purpurowy aksamitny płaszcz i sprawiał wrażenie bardzo strojnego. Podobnie wyglądała figura Matki Boskiej niesiona w otoczeniu licznej eskorty wojska i policji. Barokowa stylistyka i militaria są w tym kraju na porządku dziennym. Nie zszokował nas tez widok młodzieńców żujących gumę obok starowinek w melonikach, z wyrazem mistycznego uniesienia na twarzy. Każdy po swojemu przeżywał procesję.

Głód zmusił nas do odejścia przy piątej stacji. Nie było łatwo przedrzeć się przez tłum uczestników. Docieramy do jedynej otwartej restauracji w mieście, gdzie zamawiamy pizzę. W chwilę po nas zjawia się tam spora grupa gringos i wszyscy składają zamówienia. Czekamy godzinę, półtorej, dwie…Wypiliśmy pyszną herbatę z miodem, ale na jedzenie się nie doczekaliśmy. Właścicielka przepraszającym gestem wskazuje na tłumnie zapełnioną salę i pokazuje nam zaplecze, w który uwija się tylko ona wraz nieletnią pomocnica. Wychodzimy głodni i źli. Do odjazdu wieczornego autobusu pozostało nam niewiele czasu. Poszliśmy na poszukiwanie czegokolwiek do jedzenia.

Mimo chłodu i ciemności wiele straganów dopiero się otwierało. Zewsząd dopadał nas zapach jajek smażonych na starym tłuszczu. Woleliśmy pozostać przy bułkach kukurydzianych, popiliśmy je wodą i ulokowaliśmy się w autobusie powrotnym do La Paz. Ścisk był potworny, co dla niektórych okazało się dobrym sposobem na spędzenie nocy. Drobna Indianka, z nieodłącznym nawet podczas odpoczynku meloniku, zasnęła spokojnym snem na ramieniu Marcina.
 
POPRZEDNI
POWRÓT DO LISTY
NASTĘPNY
 
Komentarze (0)
DODAJ KOMENTARZ
 
locatalina
Katarzyna Gapska
zwiedziła 8.5% świata (17 państw)
Zasoby: 124 wpisy124 1 komentarz1 5 zdjęć5 0 plików multimedialnych0
 
Moje podróżewięcej
30.01.2009 - 30.01.2009
 
 
20.03.2003 - 22.04.2003
 
 
04.04.2004 - 20.04.2004