Do San Cristobal de las Casas dojeżdżamy przed siódmą rano. Trzęsiemy się z zimna w sandałach i krótkich spodenkach. Z tropikalnego upału trafiamy w chłód gór. Temperatura waha się w okolicach 10 stopni. Rozdzielamy się na grupy w poszukiwaniu hotelu. Po chwili kwaterujemy się w schronisku Albergue Juvenil (40 peso/osoba, pokoje 3 i 4 osobowe, wspólne łazienki, dostęp do kuchni). Robimy sobie ciepłe śniadanie i ruszamy na zwiedzanie niezwykle urokliwego i kolorowego miasteczka. Zachwyca nas niska, kolonialna zabudowa. Na każdym kroku zaczepiani jesteśmy przez Indianki w kolorowych strojach, próbujące sprzedać nam paski, laleczki, torby i inne wyroby. Spacerujemy po targu indiańskim. Od kolorów kręci się w głowie. Indianie uciekają przed aparatami, wierząc, że odbierają im energię. Zdarzają się nawet akty agresji. Można dostać pięścią w głowę, jeżeli nie uszanuje się tutejszych zwyczajów. Po południu wyruszamy na przejażdżkę konną po okolicznych górach (90 peso/osoba, 4,5 h). Ze schroniska odbiera nas właściciel stajni - niewysoki senor w kowbojskim kapeluszu. Prowadzi nas na przystanek colectivos, skąd po paru minutach zbiorową taksówka (2 peso) docieramy za miasto, gdzie na dużej polanie czekają na nas wierzchowce. Nikt się nie martwi o dopasowanie strzemion i chociażby krótkie przeszkolenie tych, którzy po raz pierwszy dosiadają konia. Po prostu wsiadamy i jedziemy. A raczej usiłujemy nie wypaść z siodła. Nasi opiekunowie - dwóch młodzieńców w kapeluszach pogania konie głośnym "aleeeee". Początkowo jedziemy kamienista, ale utwardzona drogą, potem krótki odcinek asfaltem, by na koniec wjechać na wąska, błotnistą ścieżkę, pnącą się wysoko w górę. Kopyta koni zapadają się po kolana w błocie, a my modlimy się, żeby tylko nie spaść w przepaść. Ostatni, prosty odcinek drogi pokonujemy galopem. Kowboje maja z nas wielka radość. Konie odpoczywają na polanie a my zwiedzamy indiańska wioskę San Juan Chamula. Jej centrum stanowi usytuowany przed kolorowym kościołem rynek, na którym sprzedawane są głównie owoce i warzywa. Miedzy misternie poukładanymi piramidkami z mandarynek i ziemniaków biegają bosonogie dzieci, przechadzają się mężczyźni w białych sarapach i kobiety w barwnych bluzkach. Można tu za grosze kupić piękne indiańskie wyroby. Niewiele mamy czasu na zwiedzanie, więc postanawiamy tu wrócić. Dosiadamy wierzchowce i ta samą drogą wracamy do San Cristobal. Dostajemy kije do poganiania zwierząt i rozpoczynamy szalony zjazd. Dla Zbyszka kończy się upadkiem. Na szczęście niezbyt groźnym. Wykończeni, z otarciami i siniakami wracamy do hotelu, żeby się umyć. Kolację zjadamy w knajpce naprzeciw schroniska. Piękna Meksykanka z wdziękiem podaje nam menu del día. W drzwiach knajpki, które wychodzą bezpośrednio na ulice siedzą dwa psy i obserwują nas uważnie. Postanawiamy dyskretnie podzielić się z nimi posiłkiem. Tak, żeby właścicielka nie widziała, jak traktujemy dania z wielkim trudem przygotowywane przez nią. Kiedy się odwraca rzucamy psom jedzenie. Rzucają się na siebie walcząc o jedzenie. Z dyskrecji nici. Tutaj psów się nie rozpieszcza. Większość załogi jest tak zmęczona dzisiejszą wycieczką, że kładzie się spać. Ja, Agnieszka i Piotrek wyruszamy na nocny spacer. Uliczki są puste. Wspinamy się na wzgórze, na którym znajduje się maleńki kościółek. Pokonujemy wysokie schody, żeby znaleźć się przy kapliczce, w której płoną setki świeczek. Niebo rozświetla jasny księżyc. Migoczą gwiazdy. Kładziemy się na dachu schroniska i gapimy na niebo. Jest bardzo zimno. Z pobliskiej knajpki dobiega muzyka.