Wypożyczamy rowery (20 Q/dzień). Ponieważ nie mamy dokładnej mapy okolicy właściciel wypożyczalni, młody Amerykanin, postanawia jechać z nami. Wsiadamy na stare, zielone graty i pedałujemy pod górę o kącie nachylenia 45 stopni. Całe szczęście, że zaraz jest zjazd, bo większa cześć grupy niechybnie zrezygnowałaby z wyprawy. We wsi Almalonga słynącej z uprawy ponadnaturalnej wielkości warzyw podziwiamy rolników przy pracy. Kilku mężczyzn płucze w rzece gigantyczne marchewki. Rzodkiewki wielkości jabłek podskakują w skrzynkach ustawionych na starej ciężarówce. Kolejny przystanek robimy w Zunil. Biały kościół i fontanna toną we mgle. Pomagamy miejscowym dzieciakom ciągnąc sznur od dzwonnicy i ruszamy dalej, wciąż pod górę do Fuentes Georginas. Przed nami 8 km jazdy wciąż pod górę. Droga ginie we mgle. Robi się coraz chłodniej. Zaczynamy jechać każdy w swoim tempie. Mija nas pick-up wiozący grajków odzianych w czarne garnitury. Połyskują złotymi trąbkami i puzonem. Skoczna muzyka i śmiech niesą się po górach. Zrywa się gwałtowna ulewa, która przeczekujemy pod drzewem, rozgrzewając się łykiem polskiej wódki, którą ktoś miał szczęśliwie przy sobie. Na szczyt dojeżdżamy mokrzy i zziębnięci. Mimo to przebieramy się w kostiumy kąpielowe i wskakujemy do "gorących źródeł" (wstęp 15 Q). Woda jest seledynowa i ma smak limonki. Podobno świetnie wpływa na cerę. Siedzimy pod skałą, z której wypływa ciepły strumień, ale i tak szczekamy zębami z zimna. Wskakujemy w wilgotnych ciuchach na nasze zielone rumaki i pędzimy na złamanie karku w dół. Wkrótce całe ciało pokrywa się na wpół zamarzniętymi kropelkami. Mgła gęstnieje a droga ginie w wilgotnej bieli. Gdyby nie żółta linia namalowana na jezdni nie byłoby żadnych punktów odniesienia. Szalony pęd w nicość powoduje gwałtowny wzrost adrenaliny. Zatrzymujemy się przy cmentarzu, który wyłania się za kolejnym zakrętem. Przy dużym szałasie z liści i kwiatów skocznie przygrywa mijająca nas kilka godzin wcześniej orkiestra. Wokół niej podrygują pijani Indianie. Grupka kobiet siedzących w kucki, zanosi się płaczem. Trafiamy na indiański pogrzeb. Zostajemy wciągnięci w wir szalonego tańca na grobach. Kilka metrów dalej, w szałasie leży nieboszczyk. Należy głośno dać upust swojej radości, że trafia do lepszego świata i łyknąć aguardientes. My nie łykamy, bo przecież musimy prowadzić nasze rumaki. Wkładamy pod cienkie T-shirty kilka warstw gazet, żeby nas chroniły przed chłodem i gnamy z górki. We wsi zatrzymujemy dwie półciężarówki. Jedna bierze nasze rowery, na drugą pakuje się nasza jedenastka. Mijamy kolejny cmentarz. Unosi się nad nim stado latawców. Są piękne, kolorowe, z długimi ogonami. Latają raz w roku, właśnie dzisiaj, specjalnie dla zmarłych.
W Xeli regenerujemy siły przy burrito (15Q) i piwie (1 l, 15 Q) i zasypiamy jak dzieci.