Budzą nas pieśni kościelne. Nasz hotel znajduje się tuż nad jeziorem, więc głos niesie się po wodzie
Piątek to w Santiago dzień targowy, idziemy na plac przed kościołem. Tłoczno tam i aż fioletowo od indiańskich bluzek. Piętrzą się stosy ciemnozielonych awokado, żałośnie rozdziawiają dzioby uwiązane na sznurkach kury. Dzieci sprzedają małe koty i szczeniaki. Wokół roznosi się zapach suszonych ryb i kwiatów. Około południa wynajmujemy na przystani lanchę (5 h, 40 Q osoba) i urządzamy sobie wycieczkę po wioskach wokół Lago de Atitlan. Łódka podskakuje na falach, a wulkany wokół jeziora stoją niewzruszone, ubrane w kołnierze z chmur. Szczerbaty kapitan wiezie nas najpierw do San Pedro, gdzie usilnie namawiani jesteśmy na przewodnika, który poprowadziłby nas lądem do kolejnej wsi. Rozumiem, że ludzie tutaj musza z czegoś żyć, ale bez przesady. Jest tylko jedna ścieżka i sami potrafimy nią dojść. Wioski nie robią na nas wrażenia. Te same chałupki, których setki widzieliśmy już wielokrotnie. Z San Jose do San Paulo jedziemy pick-upem. Eskortuje nas policjant, chyba kumpel naszego kapitana. Nie wiemy, czy bardziej boja się o nas, czy o kasę, która mamy im zapłacić za usługę. Zaczyna padać. Wpatrując się w ciemne trójkąty wulkanów wędrujemy do kolejnej wsi - San Marco, gdzie wsiadamy do łodzi i płyniemy do Panajachel. Miasteczko rozczarowuje komercją. Godzina chodzenia wśród straganów dla turystów to aż nadto dla nas.
Późnym popołudniem wracamy do Santiago. Wieczór spędzamy w uroczej knajpce świętując urodziny Karola. Załoga restauracji przygotowała nawet specjalne urodzinowe piosenki dla solenizanta. W nocy porywisty wiatr szalej nad miasteczkiem, rozwiewając śpiewy kościelne, wznosząc pył uliczny i zrywając przewody elektryczne.