Rano załatwiamy transport do Rio Dulce w agencji turystycznej (91 peso/osoba, przez Gwatemala Ciudad). Mamy wyjechać o 9.00, ale niestety Bartka dopada choroba. Ma gorączkę i rozstrój żołądka. Postanawiamy jechać następnego dnia o 4.00. Spontanicznie powstaje plan na dzisiejszy dzień. Idziemy do pobliskiego Jocotenango, maleńkiej mieściny stanowiącej właściwie przedmieście Antiguy. Jest tam różowy kościół, przed którym znajduje się boisko do koszykówki - żadnych turystów, spokój i cisza. Czasami jakiś pies przebiegnie przez ulicę. Mariposario, czyli "motylarnia" to jedyna atrakcja tutaj. Idziemy do niego wzdłuż muru, na którego szczycie potłuczone są butelki i drut kolczasty. Wygląda to jak wiezienie a jest podobno osiedlem miejscowych notabli. Mariposario okazuje się bardzo przyjemnym miejscem. Chłopak z obsługi zgadza się, żebyśmy weszli na dziecięce bilety (10 Q) i opowiada nam o życiu motyli. Pozwala nam brać na ręce wielkie larwy, śmiesznie łaskoczące nas swoimi żarłocznymi pyskami. Teren mariposario otoczony jest siatką. Chodzimy między bananowcami i kwiatami i czujemy się, jak postaci z bajek. Dookoła nas aż się roi od motyli różnych kształtów i kolorów. Niektóre siadają na nas. Pozują do zdjęć. Do Antiguy wracamy na piechotę, wstępując po drodze na lody. Postanawiamy odwiedzić gorące źródła, o których usłyszeliśmy. Jedziemy autobusem do San Antonio Aguas Calientes (2,5 Q). Wyposażeni w ręczniki i stroje kąpielowe trafiamy do sennej mieściny, której centralnym miejscem jest kościół i plac z fontanną. Dwie młodziutkie Indianki, zapytane, gdzie są "aguas calientes" odpowiadają "aqui". Jednak my ich nie widzimy. Niezrażeni pytamy dalej, pokazując, że chcemy popływać. Tubylcy wskazują nam basen, który w niczym nie przypominał gorących źródeł. One są tylko w nazwie miejscowości. Śmiejemy się sami z siebie i wracamy do hotelu. Droga wiedzie przez plantacje kawy. Tyle jej się tutaj uprawia a tak trudno napić się dobrego naparu. Robimy jeszcze wieczorny spacer wśród niskich, kolorowych kamieniczek i zjadamy wściekle ostre burrito w knajpce tuż przy hotelu. Wymieniamy się wrażeniami z pozostałymi członkami grupy. Trójka śmiałków zmęczona i zmarznięta wróciła z wulkanu Pacaya. Nie wzięli przewodnika. Łatwe z pozoru podejście okazało się próbą sił przy szybko zapadającym zmierzchu, bez znajomości drogi i bez mapy.