O czwartej przyjeżdża po nas samochód. Jedziemy do stolicy, która wcześnie rano wydaje się brudna i szara. Przesiadamy się do dużego autobusu i o 6.00 odjeżdżamy do Rio Dulce. Wkrótce zostawiamy z tyłu góry i wulkany. Przed nami tylko plantacje bananów i tropikalny busz. Ludzie też są inni. Znikli Indianie i ich kolorowe stroje, na ich miejsce pojawili się krągli Latynosi. Na śniadanie kupujemy sobie gorące tortille od kobiety, która z koszykiem jedzenia wsiadła na którymś z przystanków. Sprzedawcy ciast, owoców i rozliczni kaznodzieje urozmaicają nam całą drogę. Do Rio dulce docieramy około 11 i od razu dajemy się porwać dwóm naganiaczom, którzy oferują nam przepłyniecie do Livingston połączone ze zwiedzaniem i kąpielą. Między straganami pełnymi egzotycznych owoców idziemy do banku wymienić pieniądze. Wypływamy w samo południe. Na początku oglądamy Castillo del Filipe, mały zameczek, który zdaje się wyrastać wprost z wody. Unoszą nas szerokie wody największego w Gwatemali jeziora- Lago Isabel. Podziwiamy dwie małe wysepki zamieszkałe przez kormorany. Zatrzymujemy się przy gorących źródłach. Woda parzy w stopy. Roznosi się zapach siarkowodoru. Po blisko trzech godzinach docieramy do Livingston. Już na przystani rzucają się w oczy ciemne twarze mieszkańców. To potomkowie dawnych niewolników, którym udało się osiedlić tutaj wiele lat temu, z dala od białych prześladowców. Garifuna maja swój język, religię i muzykę, która rozbrzmiewa z każdej najmniejszej chałupki. Są nieufni wobec białych. Na próbę zrobienia zdjęcia reagują agresją. Miasteczko jest senne i przesiąknięte zapachem palonej trawy. To element kultury a luz, to wiodące hasło. Bo co tez tu można robić? Turystów prawie nie ma. Można wypłynąć w morze, albo wplatać we włosy kolorowe koraliki. Wszyscy się znają, bo Livingston liczy sobie zaledwie 5 tys. mieszkańców. Pełno tutaj niemiłosiernie zabiedzonych psów i śmiesznych pelikanów paradujących po nabrzeżu. Po plaży przechadzają się długonogie, białe czaple, które ożywiają się na widok łódek rybackich. Kwaterujemy się w hotelu Garifuna (30 Q/ osoba), należącym do ciotki Francisco- luzaka, który oprócz grania na bębnie oprowadza turystów po okolicy. Zaczepił nas na przystani i zaprosił na wieczorny koncert do knajpy. Co chwilę jesteśmy zagadywani- a to koraliki we włosy, a to trawka a to parę groszy na piwo. Dzień upływa na obserwacji leniwego życia mieszkańców i spacerowaniu po plaży.