O 6.00 przyjeżdża pick-up po nasze bagaże. A my wolimy się przejść na przystań - ostatnie spojrzenie na rozkołysane i rozśpiewane Livingston i potomków czarnych niewolników. Lancha (25 Q/osoba) wiezie nas w kierunku Puerto Barrios, tuz przy granicy z Hondurasem. Słońce dopiero wstaje. Nisko zawieszone niebo o odcieniu biszkoptów odbijają się w spokojnej wodzie. Sprawia to wrażenie, jakbyśmy płynęli wśród chmur. Rybacy dopiero wyruszają do pracy, a wraz z nimi duże i małe wodne ptaki. Obserwujemy pelikany wolno lądujące na tafli wody. Niespodziewanie przed naszą łodzią wyłania się szary grzbiet. Potem drugi, za chwilę oba na raz. To delfiny. Baraszkują nie zwracając na nas uwagi. Wyłączamy silnik i przypatrujemy się ich harcom. W błyszczących ciałach odbijają się pierwsze promienie słońca. W Puerto Barrios mijamy statki pełne bananów. Tutaj są tanie niczym cebula u nas. Zanim dotrą do Europy ich cena wzrośnie czterystukrotnie. Zarobi na tym garstka osób, ale nie pracownicy na plantacjach. W porcie odmawiamy skorzystania z usług miejscowego przewoźnika. Do dworca postanawiamy dojść na piechotę. Doganiają nas słowa rozczarowanego właściciela pojazdu - będziemy żałować, bo to daleko. Jak to często w tym kraju bywa autobus znajduje nas sam. Nie uszliśmy czterystu metrów, a już mamy transport do Rio Dulce (7 Q/osoba). W kłębach kurzu, na skrzyżowaniu przed miasteczkiem czekamy na autobus do Flores. Przyjechał jeden, ale byliśmy zbyt rozleniwieni słońcem, żeby chciało nam się spieszyć. Manana nas dopadła. Przecież przyjedzie kolejny. Przyjeżdża (5 h, 60 guetzali). Prawie całą drogę przesypiam. Wysiadamy przy hotelu San Jose w Santa Elena i łapiemy mikrobus, a właściwie mikrobus łapie nas (2 guetzale/osoba). Zupełnie niepotrzebnie, bo do przejścia mamy najwyżej kilometr. Flores to wysepka połączona z Santa Elena mostem. Da się je obejść w ciągu pół godziny. Mimo maleńkiej powierzchni znajdują się tu dwa kościoły. Wieczorem rozbrzmiewa z nich muzyka rodem z westernu. Nasza grupa zwiadowcza załatwia nocleg w hotelu La Casa del Lancodon (30 guetzali/osoba), usytuowanym nad samym brzegiem jeziora Peten Iza. Jest już późne popołudnie, o tej porze roku zmierzch zapada około szóstej. Przed zmrokiem starcza nam czasu na burrito w dziwacznej knajpce, gdzie na przemian lecą pieśni kościelne i techn. oraz na załatwienie formalności związanej z jutrzejszą wyprawa do dżungli (3 dni, 2 noce, transport, 8 posiłków - 60 dolarów osoba). Z powodu kontrabandy grasującej w puszczy nie jest zalecana wyprawa bez przewodnika. Poza tym samemu raczej trudno przedostać się przez zielona gęstwinę. Wieczorem niewiele się tu dzieje. Stali mieszkańcy wylegają na ulice, pozostawiając swoje domy otwarte na oścież. Oprócz hamaka, telewizora i paru prostych sprzętów nic w nich nie ma. No chyba, ze jaskrawe, sztuczne kwiaty.
Dzień 24/ 12 listopada, piątek