Na śniadanie zabiera nas właściciel agencji turystycznej. Prowadzi nas do małej knajpki o intensywnie żółtych ścianach. Krągła właścicielka niespiesznym ruchem serwuje nam jajecznice, czarna fasole i smażone banany. O 8.00 mikrobus zawozi nas do Dos Aguadas, maleńkiej wioski u stóp dżungli, której nazwa wywodzi się od zbiorników wodnych wykopanych przez Majów. Witamy się z naszym przewodnikiem Cristobalem (guia Cristobal Maquin 3, Zotz Tikal, 502/5/861 28 75) i jego trzema asystentami - tragarzami: Edmundem, Corneliem i Juanem. W trakcie załadunku hamaków, jedzenia i baniaków z wodą na cztery konie, obstępują nas miejscowe dzieciaki. "Como se llama la gringa?" pytają Piotrka, który robi mi zdjęcie w ich towarzystwie. Z fascynacja przyglądają się swoim podobiznom na ekranach naszych aparatów cyfrowych. Mówią, że chodzą do szkoły. We wsi jest jednoklasowa szkoła. Dziesięcioletnia Daria chodziłi do pierwszej klasy. Przechodząc przez wieś wzbudzamy sensacje. Z każdej strony słyszymy "griiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiingo", ale są to raczej okrzyki sympatii. Wokół nas sam biedne chałupki kryte liśćmi. Chude kurczaki, świnie i walające się wszędzie kolby kukurydzy. Początkowo wędrujemy szeroka drogą wzdłuż pól uprawnych. Zachmurzone niebo wróży deszcz. Jest duszno. Wielkie krople przynoszą chwilową ulgę. Niewiele sobie robimy z błota oblepiającego nasze buty i z przemoczonych ubrań. Urządzamy sobie lunch wśród mokrych krzaków. Na ziemi ląduje spory ręcznik a na nim chleb tostowy i tuńczyk z puszki. Droga zmienia się w węższą w momencie przekroczenia granicy parku narodowego (Biotopo San Miguel La Pelotada El Zotz). Cristobal prowadzi nas do ostatniej sklepiku. Potem na być już tylko leśna głusza. La tienda okazuje się rozsypującą chałupką. Można w niej kupić tylko jeden produkt - pepsi colę. Musimy chwile poczekać na właściciela, który kończy prace w polu. Kolejną ulewę przeczekujemy w chałupce siedząc na stercie kukurydzy. Dokarmiamy niewiarygodnie chudego szczeniaka ubolewając nad losem gwatemalskich psów. Dalszą drogę pokonujemy grzęznąć w jasnym błocie. Objuczone konie z trudem wybierają bardziej stabilne podłoże dla swoich kopyt. Późnym popołudniem docieramy na obszerną polanę, na której stoi kuchnia polowa i kilka chałupek z palików, a w nich wiszą hamaki. Mieszkają tu strażnicy pilnujący ruin El Zotz. Przyglądają się nam z zainteresowaniem. O myciu nie ma mowy. Jest tylko beczka z deszczówka. Wraz z zachodem słońca z okazałej skały znajdującej się w pobliżu wylatują miliony nietoperzy. Niebo zasnuwa się drobnymi, czarnymi, ruchliwymi punktami. Słychać pisk i szum błoniastych skrzydeł. Na kolacje dostajemy makaron i melona. Do tego herbata z liści pieprzowca, pikantna i smaczna. Śmiejemy się, że trzeba było przyjechać do dżungli, żeby dostać dobre jedzenie. Do późna siedzimy przy świeczkach. Noc jest ciepła i wilgotna. Leżąc w hamaku wpatruję się w białe cienie na moskitierze i nasłuchuję odgłosów puszczy.