udzimy się wraz z ptakami, które głośno obwieszczają nadejście nowego dnia. Nasi opiekunowie wstali przed świtem, żeby usmażyć dla nas placki. Zjadamy je wraz z porcją ananasa, papai i melona. Wytworne śniadanie w porannej mgle. Cristobal prowadzi nas do świątyni majów El Zotz, pokazując po drodze najrozmaitsze rośliny, które Majowie a obecnie mieszkańcy dżungli wykorzystują w kuchni, medycynie, czy sztuce. Buty znowu grzęzną w błocie, ale o dziwo, komary nie są tak uciążliwe, jak się spodziewaliśmy. Świątynia usytuowana jest na stromej górze, porośniętej gęsta roślinnością. Wspinamy się chwytając za korzenie i oślizgłe gałęzie. Budowla służyła Majom do porozumiewania się z odległym o około 30 km Tikal. Ze szczytu rozpościera się wspaniały widok na dżunglę. Potem przeciskamy się wąskim korytarzem, pełnym wielkich ciem do pomieszczenia, w którym Majowie chronili swoje dzieci i broń. Niezbyt przyjemne doświadczenie. W drodze powrotnej spotykamy małpy. Zaczepione ogonami, wiszą tuż nad naszymi głowami nawołując się głośnymi krzykami. Sprawiają wrażenie wściekłych. Cristobal wyjaśnia, że krzyczą tak, kiedy chce im się pić. Pokazuje nam jeszcze mrówki-olbrzymki i siedzibę nietoperzy. Z ich odchodów powstała 10-metrowa góra. Ile milionów mieszka w jednej skale? Po obiedzie składającym się z fasoli, ryżu i jajecznicy ruszamy w dalszą drogę. Tym razem jest dużo trudniej. Idziemy wąską ścieżką raz po raz ginąca wśród gęstych zarośli. Gałęzie śmigają nas po twarzach. Spadają z nich różne małe stworzenia, żądne naszej krwi. Komary zleciały się chyba z całej okolicy. Musiały długo czekać na taka gratkę, bo tną nas zawzięcie. Cristobal wypatruje dziurę w ziemi, grzebie w niej długim liściem i po chwili wyciąga tarantulę. Chwyta ja zręcznie za tułów i śmiejąc się pokazuje nam jej paszczę. Nasze kolejne obozowisko otoczone jest wysokimi drzewami, na których małpy urządzają dzikie harce. Na powitanie gryzą nas chmary moskitów. Gwatemalczycy rozpalają ognisko i rozżarzonymi gałęziami smagają się po ubraniach. Pytam, po co to robią. Odpędzamy kleszcze, one tylko pija krew, ale jest ich tu dużo- mówią.. Co?!!!!!! Patrzymy na swoje ubrania. Pokryte są miniaturowymi, brązowymi punktami. Po chwili cała nasza załoga wędzi się w dymie. Niewiele to pomaga. Wystarczy przeje kawałek, żeby przynieść na sobie kolejną zmianę krwiopijców. Jedynym wyjściem jest akceptacja tego stanu. Wyciągamy butelkę z wysokoprocentowym trunkiem i po chwile kleszcze nam obojętnieją. Jakoś nie mamy ochoty kłaść się spać. Nie wiadomo, co siedzi w naszych hamakach rozwieszanych w ciemnościach. Podziwiamy starożytne pląsy Majów w wykonaniu Edmundo i Cornelio, odwzajemniając się swobodną wiązanką tańców polskich.