W nocy zrywa się burza. Smukłe palmy pochylaja się do ziemi pod naporem silnego wiatru. Wielkie krople żłobią ścieżki w białym piasku. O szóstej przez postrzępione chmury wygląda słońce. W ciągu godziny wiatr robi porządek na niebie. Nieskalany błękit towarzyszy nam przez cały dzień. Zjadamy śniadanie złożone z jogurtu i bułki. Kawy nie ma. Prąd do szałasów dostarczany jest miedzy 17.30 a 23.00. Tylko wtedy można naładować baterie a na campie rozbrzmiewa muzyka. Wzdłuż plaży idziemy do ruin Tulum, oddalonych o około 8 km. Towarzyszą nam pelikany. Przelatują nad naszymi głowami by po chwili szybować niczym ważki tuż nad powierzchnią wody. Spory odcinek pokonujemy wspinając się po ciemnych i ostrych skałach, w ich zagłębieniach napotykamy olbrzymie muszle i kraby. Widoki, jak z folderów biur podróży, niewyobrażalny błękit nieba miesza się z szafirowym morzem i bielą piasku. Wszędzie pełno orzechów kokosowych. Ostatni odcinek przed ruinami to niebezpieczne, strome skały. Łatwo tam o zranienie i wywrotkę. Przedzieramy się przez wysokie chaszcze. Baraszkują tu ostronosy. Niespodziewanie dla nas samych wchodzimy na teren ruin - żadnych bramek, siatki, ochrony. Kręci się tu międzynarodowy tłum w białych butach, który zapamiętale fotografuje się na tle morza. Niewiele tu widać, ruinki małe, ludzi dużo. Chwilkę rozglądamy się i uciekamy przed tłumem. Zaoszczędzone na bilecie wstępu pieniądze (38 peso) wydajemy w pobliskiej knajpce na jajecznicę i kawę. Przez kilka godzin plażujemy, od czasu do czasu zanurzając się w ciepłej wodzie. Wieczór spędzamy kołysząc się na hamakach.