Szum morza i palm to pierwsze dźwięki, które słyszymy po przebudzeniu. Nie spieszymy się, to nasz ostatni dzień na Karaibach. Chcemy uciec od kosmopolitycznego tłumu i snobistycznych plaż Playa del Carmen. Colectivo zawozi nas do pobliskiego Paamul (20 min., 15 peso). Pełno tu prywatnych posiadłości. Jakaś gruba Amerykanka zwraca nam uwagę, żebyśmy nie szwędali się po prywatnym terenie. Idziemy dalej, drogą między palmami, od plaży odgrodzeni jesteśmy drutem kolczastym. Jesteśmy na pustkowiu, dziwi nas ochrona dostępu do morza. Nie przejmując się zakazami wchodzimy na plażę i wkrótce mamy pod stopami przepiękny biały piasek. Niebo jest zachmurzone, więc nie liczymy na opalanie. Zbieramy muszlę i delektujemy się widokiem spokojnego morza i palm. Nie zauważamy, kiedy mija kilka godzin. Wracamy taksówka w cenie colectivo. Idziemy na pożegnalny obiad do sympatycznej knajpki usytuowanej z dala od centrum. Kelner nuci melodię z Titanica i co chwila dolewa nam napoju, który jest tutaj gratis. Zostawiamy mu napiwek ze wszystkich drobniaków, jakie mamy, poukładanych w misterne słupki. Bawimy się jego reakcją. Spacerujemy po plaży, odwlekając moment pakowania. W końcu jednak musimy się za to zabrać. Późnym wieczorem wychodzimy jeszcze na ostatnie zakupy. Miła pani wiesza nam fotel-hamak na latarni, żebyśmy mogli go wypróbować.