Wstajemy wcześnie by fotografować plażę. Łodzie z drewnianymi podporami wyglądają jak gigantyczne pająki. Kobiety układają na nich koszyczki z ofiarami. Śniadanie na dusznym tarasie, do którego doszłyśmy lawirując między poustawianymi na ziemi darami dla demonów. Około 10 przyjeżdża po nas bus,żeby zawieść nas do portu. Wydaje się to nam bardzo śmieszne, bo to zaledwie kilkaset metrów. Na prom musimy czekać dobra godzinę. Kiedy przypływa, sadowimy się na górnym pokładzie. Po raz pierwszy od przyjazdu do Indonezji mamy okazję poopalać się. Obserwujemy zmniejszający się w oddali Gunung Batur.Prom zamias obiecywanych 4 godzin, płynie prawie 6. W porcie przesiadamy się do busa. W ostatniej chwili udaje się nam kupić paczuszki z ryżem,. Zdążyłyśmy już solidnie zgłodnieć. Nasz kierowca, mężczyzna o wzroście kilkulatka, siarczyście spluwa przez okno.
Lombok wygląda zupełnie inaczej niż Bali, czy Jawa. Są tu muzułmanie, jak na Jawie i wyznawcy hindu, jak na Bali. Widziałyśmy jak jedną stroną drogi szły kobiety z koszami ofiarnymi na głowach, z drugiej muzułmanki w chustach. Pełno tu jaskrawozielonych pól ryżowych. Kręta droga na przystań wiedzie przez las pełen małp. Siedzą na środku drogi i zbiegają z niej w ostatniej chwili.
Nad przystanią w Bengsal latają wielkie ważki. Mieszkańcy nazywają je dragon fly. Podobno są całkiem smaczne.
Na gili Meno, najspokojniejszą z wysp gili płyną tylko cztery osoby, w tym my. Słońce zachodzi a łódź podskakuje na falach. Łódka cumuje w sporej odległości od brzegu. Skaczemy do wody z ciężkimi plecakami, wykrzykując głośno "ała". Pod wodą jest pełno koralowców. Kwaterujemy się w Zoraya Pavillon (75 tys. za bungalow ze słoną wodą pod prysznicem). Domkami zarządza Eko, drobny, jak wszyscy tutaj fan piłki nożnej.
Nie mamy ochoty na kolację. Wybieramy się na nocny spacer. Jest pełnia księżyca, jest więc bardzo jasno.Tak jasno,że na plaży możemy zbierać muszle. Chłopak napotkany w przybrzeżnej kafejce prowadzi nas do wsi Sasaków. Palmy w srebrnej poświacie wyglądają zjawiskowo. Słychać świerszcze i nawoływania jaszczurek zwanych tutaj geko, które podobno się zjada.
Internet, który znajdujemy w murowanym budynku ni to agencji, ni to informacji turystycznej jest bardzo wolny. Po pół godzinie udaje się wysłać krótkie e-maile. Zaczynam źle się czuć. Mam udar słoneczny i resztę wieczoru spędzam w łóżku trzęsąc się z zimna.