Po prawie bezsennej nocy z powodu wrzasku kogutów jeszcze po ciemku schodzimy na śniadanie. Mocna kawa otwiera nam oczy. Okazuje się, że Szwajcarzy wybrali inną trasę i nie będą świadkami naszego potu. Wyruszamy tylko z Pardim. Ten ważący nie więcej jak 50 km mężczyzna zarzuca sobie na barki bambusowy drąg z dwoma koszami wyładowanymi po brzegi jedzeniem, śpiworami, namiotem. Całość waży około 30 km. Nie pozwala sobie pomóc. Niesiemy wiec tylko swoje małe plecaki z butelkami z wodą. W biurze parku narodowego otrzymujemy zawieszki na plecaki. Pardi opłaca wstęp (150 tys. od osoby, był w liczony w koszt całego trekkingu) i zaczynamy!
Idziemy wolno. Pardi idzie ostatni, żeby w razie konieczności nam pomagać. Początkowo droga nieznacznie pnie się w górę wśród bujnej roślinności, ale później zmuszeni jesteśmy wspinać sę wśród korzeni drzew. Wiele drzew ma przymocowane tabliczkiz nazwa gatunku. Na szlaku spotykamy pracowników parku. zbierają śmieci po turystach. Na pierwszym postoju Post I, na wysokości 915 m mamy jescze sporo energii. Na 1165 m też jest miło. Słuchamy głosów ptaków i świerszczy i cieszymy się cieniem. Przyroda jest tu bardzo wybujała. Na post II na 1650 jesteśmy już solidnie zmęczone. Robimy przerwę na banany i cistka. Lunch Pardi przygotowuje na Post II na 2100 m, do którego docieramy około południa. Z ryżu, makaronu z zupek chińskich, warzyw i jajek Pardi wyczarowuje pyszne jedzenie. Wcześnie idzie po wodę do źródełka, zbiera drewno na opał. Nie pozwala sobie pomóc. Pozostaje nam tylko odganianie małp od naszego prowiantu.
Po obiedzie wędrujemy jeszcze przez jakieś dwie godziny na krawędź krateru. To najtrudniejszy odcinek. Nie ma drzew dających cień, piach osuwa się pod stopami. Gdyby nie kije, które dostajemy od Pardiego, cięzko byłoby się wspinać.
Tuż przy szczycie szlak ginie wśród chmur. Robi się chłodno. Na krawędz wulkanu, na wysokości 2600 metrów dochodzimy około 16, po 9 godzinach wspinaczki. chmury tańczą nad górami, ale mimo to w wielkim kraterze dostrzegamy mniejszy, wciąż aktywny wulkan. Jest pięknie.
Rozbijamy obozowisko, Pardi bierze się za przygotowanie kolacji a my robimy zdjęcia. Zaczyna padać deszcz. Martwimy się, jak przetrwamy w dziurawym namiocie na tej wysokości.
Jednak w pewnym momencie na szarej zasłonie z chmur pojawia się jasna plamka. Wygląda jak wschodzący księżyc, ale jaśnieje i powiększa się. To słońce!
Nagle chmury rozsuwają się i naszym oczom ukazuje się niezwykły widok. Widzimy morze, wyspy Gili, wulkan na Bali. Wszystko pastelowo pomarańczowej poświacie zachodzącego słońca. Warto było się wspinać.
Siedzimy z Pardim przy ognisku, kiedy topi się słońce. Robi się bardzo zimno. Słuchamy opowieści Pardiego o jego rodzinie, napadach na turystów i trudnych klientach.
Układamy się w namiocie we wszystkich ubraniach. Jest tak zimno,że nie da się wysunąć nosa ze śpiwora. Przez namiotowe płótno prześwituje księżyc. Wiatr hula w środku.