Budzimy się przed świtem. Wschód słońca nie jest tak piękny jak zachód.Opatulone w śpiwory obserwujemy wyłaniający się mroku krajobraz. Pardi rozpala ognisko i przygotowuje herbatę. Pakujemy obozowisko i jeszcze w rześkim powietrzu poranka zaczynamy schodzić tą samą drogą. Początkowo, w porównaniu z wczorajszą wspinaczką schodzenie wydaje się łatwe. Jednak z każdą kolejną godziną mięśnie coraz bardziej się męczą a stawianie stóp między konarami drzew i zeskakiwanie z pochyłości wydaje się wyczynem ponad siły. Schodzenie zajmuje nam około 5 godzin. koło biura parku narodowego czeka już na nas kierowca. Godzi się poczekać chwilę, żebyśmy mogły odwiedzić rodzinę Pardiego. Najpierw idziemy wziąć prysznic pod wodospad.Mamy mało czasu więc tylko wskakujemy w ubraniach pod strumienie wody i biegiem gonimy za Pardim po stromych schodach. Pardi mieszka w małym domku z matką staruszką, żoną i dwójką dzieci. Biednie tam ale bardzo schludnie. Zostawiamy im trochę pieniędzy na wyprawkę dla córki, któtra w tym roku ma zacząć szkołę i życzymy spełnienia marzeń. Pardi chciałby,żeby jego dzieci mogły się uczyć. Sam też chciałby skończyć kurs angielskiego, ale na to wciąż brakuje pieniędzy.
Do Singgigi jedziemy w towarzystwie Włocha, Kanadyjki i Brazylijczyka.
Kwaterujemy się w skromnym hotelu Elene (75 tys. za dwójkę, zimna woda). Jemy kolacje w Warungu (7 tys. za porcję) i idziemy na masaż (50 tys. za godzinę).