Ulica za otwartym oknem budzi się wraz z nawoływaniem muezina. Przez ozdobną kratę majaczy sylwetka meczetu. Staś podziwia obce widoki i narastający uliczny ruch. Z minuty na minutę przybywa dźwięków. Pomocnik piekarza z bagietkami, osiołki, chrzęst otwieranych okiennic, zapach naleśników, dzwonki. Mężczyźni w galabijach i bambuszach. Ponieważ Staś budzi się wcześnie, idę z nim na dach hotelu skąd podziwiamy wschód słońca. Gdy wstaje reszta załogi dostajemy śniadanie. Olbrzymi należnik z miodem, który jemy wspólnie odrywając kawałki i maczając je w miodzie. Staś robi sobie drzemkę, wiec podziwiam swiat z okna a dziewczyny wyruszają na zwiedzanie okolicy. Nie trzeba wychodzić z hotelu, by dostrzec rwetes marokańskiego targowiska, usytuowanego w pobliżu. Czegóż tu nie ma.Swieże ananasy, opuncje, granaty wielkie jak grejpfruty, nosiwoda w kolorowej czapce, muły, osły, sprzedawca mioteł. Arabski zgiełk.
Około południa ruszamy na zwiedzanie. Staś siedzi w nosidełku i rozgląda się uwaznie. Jak to zwykle bywa przewodnik znajduje się sam. Wyrósł jak spod ziemi, zamachał licencją, podał cenę, którą gotowe byłyśmy zapłacić i został z nami na kilka godzin. Okazało się, że ma żonę z Polski i czasami pracuje dla polskiego biura podróży. Ruszyłyśmy za nim przez wąskie uliczki. Samodzielna wędrówka po tym labiryncie to zadanie dla odważnych. Gąszcz 10 tysięcy uliczek, czasami tak wąskich, że człowiek z trudem się przeciska na początku nas przytłoczył. Dawni arabscy architekci wiedzieli jak zmusić wiatr by wędrował ulicami. Nawet w największy upał w medinie jest przyjemny chłód. Pełno tu rozbieganych, wesołych dzieciaków z tacami, na których poukładane sa placki nieupieczonego chleba. Dzieci niosą ją do piekarni, która łatwo poznać po zapachu.Zresztą zapachów jest tu mnóstwo - mięta, woda różana do przemywania rąk, miód. No i te nieprzyjemne. JAk zapach garbarni dominujący nad innymi.Odór skór maczanych w moczu krąży ulicami zanim przechodzień zdąży zauważyć kadzie. zresztą wcale nie łatwo je zauważyć, trzeba wiedzieć, jak do nich dojść. My przechodzimy przez sklep, by dostać się na taras, z którego widać garbarnię. Zabarwione skóry widzą na ścianach okolicznych budynków, suszą się na tarasach. Mężczyźni udeptują skóry w kolorowych kadziach. Piękny to i straszny widok zarazem. Widać trud codzienności, czuć fetor, słychać natrętne brzęczenie much.
Oglądamy jeszcze meczet, aptekę, różne zaułki, wytwórnię dywanów, ale nie dajemy się wciągnąć w turystyczne pokazy.
Wieczorem zrywa się deszcz. Wyciągamy kurtki, żeby móc na tarasie zajadać się kolejnym naleśnikiem i pić miętową herbatę.